W interesie Polski leży silny przemysł, ale to nie oznacza, że większy przemysł. Jego aktualny poziom jest całkiem niezły. Jakby utrzymał się na tym poziomie, byłaby to dobra oznaka dla naszej gospodarki. Przemysł musi jednak ulec modernizacji i tak właśnie powinniśmy rozumieć hasło reindustrializacji. Należy go ponownie wewnętrznie poukładać, dokonać pewnych konsolidacji, uwolnić potencjały ukryte w raczkujących branżach, przesunąć pracowników ze starych, upadających branż do nowoczesnych i dynamicznych, zachęcić do współpracy z sektorem nauki i otworzyć na świat – mówi w wywiadzie Artur Krawczyk, działacz Młodzieży Wszechpolskiej i ekonomista zajmujący się polityką przemysłową oraz ekonomią rozwoju. Rozmawia Wojciech Niedzielko.
Co to znaczy, że kapitał ma narodowość?
To zależy, kto pyta.
Istnieje pogląd, że co najwyżej narodowość mają ludzie, a ci kierują się interesem przedsiębiorstwa, które reprezentują.
Tak, słyszałem o tej chorobie. Psychiatrzy nazywają to zaburzeniem dysocjacji osobowości.
Słucham?
Pogląd, który przywołałeś, wywodzi się z zabawnego przekonania, że od 17:00 do 8:00 rano jestem Janem Kowalskim, ale między 8:00 a 17:00, kiedy zakładam garnitur, to mówcie mi John Smith. Swoją drogą jest on równie naiwny, co idealistyczny.
Czyli nie zgadzasz się z tym poglądem?
Gdybym był właścicielem przedsiębiorstwa, to chciałbym takiego menedżera zatrudnić. Jest to protestancki wzór etyki pracy. Rzeczywistość jest jednak bardziej skomplikowana. Pogląd, który przytoczyłeś, ściera się z dwoma innym – równie absurdalnymi. Pierwszy mówi, że człowiek jest egoistyczną bestią, pilnującą na każdym kroku wyłącznie własnego interesu. Drugi pogląd głosi, że sentymenty narodowe są tak głęboko zaszyte w psychikę ludzką, że każdy z nas, świadomie lub nieświadomie, solidaryzuje się ze swoją grupą.
A jest jakaś czwarta opcja?
Jest całe spektrum. Czy kiedy spotykamy się ze znajomymi, to jesteśmy w stanie zaliczyć ich do którejś z tych trzech kategorii? Janek jest konformistą, Wojtek egoistą, a Rafał idealistą? W jakimś stopniu na pewno któreś cechy ujawniają się wyraźniej od innych, ale czy dominują?
Ostatnio miałem okazję uczestniczyć w kilkudniowych warsztatach, które w dużym stopniu miały charakter motywacyjny – przychodzili mniej lub bardziej znani ludzie, którzy coś osiągnęli i opowiadali swoją historię. Dużą grupę stanowili polscy przedsiębiorcy. Pamiętam, że jedną z rzeczy, która mnie uderzyła, był kontrast między dwoma następującymi po sobie prelegentami. Pierwszy – prezes dużej polskiej spółki deweloperskiej, który karierę biznesową zaczynał jeszcze jako nastolatek u schyłku PRL przyszedł z trzema asystentami, w koszuli z wyhaftowanymi własnymi inicjałami, a każdemu z czterdziestu słuchaczy wręczył numer Forbesa ze swoim zdjęciem na okładce. Drugi, szef znanej spółki windykacyjnej, zaczął prezentację od pokazania zdjęcia swojej rodziny i stwierdzenia, że to jest źródło jego sukcesu. Następnie opowiedział nam o roli, jaką odgrywają wartości i drugi człowiek w jego modelu biznesowym. Podkreślam – szef spółki windykacyjnej, nota bene działającej także na rynkach zagranicznych.
Czyli na początkowe pytanie próbujesz odpowiedzieć jak rasowy ekonomista: „to zależy”?
Tu mnie masz, ale trochę tak jest. Ludzkie działania są wypadkową wielu czynników. Z jednej strony mamy do czynienia z żądzą zysku właścicieli firm, z drugiej ze zwykłą ludzką moralnością lub jej brakiem, a z kolejnej jeszcze z zasadami gry, jakie narzuca państwo i społeczeństwo.
Ale patrząc z czysto ludzkiego punktu widzenia: jak narodowość może mieć coś, co jest martwe? Czy nie jest tak, że to ludzie, a nie kapitał mają narodowość, a ich działania, jak sam określiłeś, są wypadkową wielu czynników?
Jest dokładnie tak, jak powiedziałeś. Jednak samo stwierdzenie tego faktu to wręcz tautologia. Kluczowym pytaniem jest: co z tego wynika?
A co wynika?
W stwierdzeniu, że kapitał nie ma narodowości, nie chodziło o rzeczy tak oczywiste. Osoby powtarzające ten slogan miały w domyśle coś więcej. Pełne stwierdzenie powinno w ich ustach brzmieć: kapitał nie ma narodowości, więc patrzenie na to, skąd pochodzi, nie ma sensu, bo zawsze jest używany tak samo. I z tym już można polemizować. Jeśli dysponenci kapitału są tak różni, to czy mogą go używać w jednakowy sposób?
Jeśli chcą maksymalizować zysk…
No właśnie. Pytanie, czy zawsze chcą? Każdy chce osiągać duży zysk, ale maksymalizacja jest twierdzeniem matematycznym, w tym przypadku oznaczającym, że osiąga się największy możliwy zysk przy dostępnych środkach i wiedzy. Myślisz, że nikt nie jest w stanie wycisnąć jeszcze więcej? Wymusić 5 minut więcej pracy i 5 minut mniej na przerwę? Podpisać niemoralny kontrakt? Zawsze się da, ale rzeczywista sytuacja jest dużo bardziej zniuansowana.
Jak patrzymy na działalność obcego kapitału w Polsce to sytuacja wydaje się jednak mniej zniuansowana, niż mówisz.
Patrzymy na to, co chcemy zobaczyć.
To znaczy?
Jakbym zapytał typowego przedstawiciela środowiska narodowego, nawet szerzej – prawicy, jakie ma skojarzenia z kapitałem zagranicznym, to pewnie usłyszałbym tyradę o transferowaniu zysków, sieciach dyskontów, wrogich przejęciach, łamaniu praw pracowniczych, głodowych pensjach i neokolonializmie.
A tak nie jest? Prof. Dominik Gajewski, który bada problem transferowania CIT-u za granicę, mówi o dużych, międzynarodowych korporacjach.
Tak bywa. To prawda. Nie widzimy jednak tłumów bijących się o pracę w Społem, czy lokalnym zakładzie spawalniczym. Jak spojrzymy na listę najlepszych pracodawców 2017 roku, to kogo zobaczymy? Pierwsza dziesiątka: Google, Microsoft, NBP, PKO, LOT, Audi, Deloitte, TVN, Ikea i EY. 6 firm zagranicznych, 3 podmioty kierowane przez państwo i jedna polska, prywatna spółka, o której śpiewa się na stadionach raczej niepochlebne piosenki.
Wydaje mi się, że to przede wszystkim kwestia płac. Wyżej wymienione firmy stać na wyższe wynagrodzenia.
Niewątpliwie jest to istotny czynnik. Jednak ograniczanie do tego problemu byłoby naiwne. Czy na pewno na polskim rynku Microsoft płaci tak znacznie więcej od Asseco, a
PKO od banków zagranicznych? Wątpię. To jest w dużej mierze kwestia kultury korporacyjnej i tego, jak firmy podchodzą do ludzi: czy pozwalają im na rozwój i samorealizację. Zauważmy też, że w wielu z tych firm prezesami zarządów są Polacy, także w Google, Deloitte, Ikei i EY. Czy z kolei fakt, że Audi lub Microsoft są zarządzane przez obcokrajowców, tak bardzo odróżnił ich od Google i Deloitte? Albo LOT-u i PKO?
Podobnie rzecz się komplikuje w innych obszarach. Na terenie Polski mamy do czynienia z rywalizacją dwóch, silnych, zagranicznych sieci dyskontów, których nazwy nie wymienię. Prezesem jednej jest Polak, a drugiej obcokrajowiec. Jedna z nich jest w pierwszej dziesiątce największych podatników CIT, a druga wedle doniesień medialnych, w ogóle nie płaci podatku. Zgadnij, którą zarządza obcokrajowiec?
Skoro pytasz, to pewnie odpowiedź jest nieoczywista. Polak zarządza tą, która nie ma podatku do zapłaty?
Dokładnie. Obie zagraniczne, prowadzą podobną działalność, zarządzają nimi prezesi o różnych obywatelstwach, a różnica jest olbrzymia.
I od czego to Twoim zdaniem zależy?
Od wypadkowej szeroko pojętych interesów.
Czyli jednak to interesy decydują?
Tak, ale raczej nie osobiste. Duże korporacje tworzą swoją własną kulturę, swój własny sposób postępowania i swoje własne cele. Stają się podmiotami często niezależnymi od swoich właścicieli, którzy z resztą rzadko kiedy mają pakiet kontrolny. To dlaczego jedna z wymienionych firm płaci podatki, a druga nie, zależy od skali ich interesów. Ta, która płaci, pochodzi w sumie z niewielkiego kraju, w którym ma mniej sklepów i mniejszy udział w rynku niż w Polsce. Od tego, jak sobie u nas poradzi, zależy jej być albo nie być, jej prestiż i przyszłość. Druga ma w Polsce jedynie mały ułamek swoich światowych udziałów, więc może nasz kraj traktować z większą nonszalancją. Osoby moralne i uczciwe będą się tak zachowywały w każdych okolicznościach, a te niemoralne zrobią tyle, na ile im pozwolimy. A że pozwalamy na dużo, to cóż… kto się liczy z frajerami?
Zatem to nie wygląda tak, że obcy kapitał jest bezwzględnie zły, a ten krajowy dobry?
Zdecydowanie nie. Teraz znowu powiem jak rasowy ekonomista: sposób zachowania jest funkcją wielu zmiennych, a niektóre z nich są skorelowane z pochodzeniem firmy.
Jak byś wytłumaczył to osobie, która o ekonomii nie ma większego pojęcia?
To, czy działalność danego kapitału ma charakter bardziej eksploatacyjny, czy rozwojowy, zależy od wielu rzeczy. Część z nich jest zupełnie obojętna geograficznie: prawo panujące w danym kraju, ustrój gospodarczy, wartości jakimi kieruje się firma i jej właściciele, czy po prostu strategia biznesowa. Te rzeczy, możemy powiedzieć, mają rozkład losowy. Inne są pośrednio powiązane z pochodzeniem. Weźmy znaną nam z katolicyzmu hierarchię wartości. Najpierw dbamy o rzeczy, które są nam bliskie, takie jak rodzina, czy najbliższe otoczenie, a następnie dalsze, jak szeroko pojęta ludzkość. W efekcie do zbioru losowo występujących czynników, które mogą być niezależne od pochodzenia kapitału, dochodzą takie, które mogą wpływać na jego postępowanie w pewnych okolicznościach. Najuczciwszy człowiek przyparty do muru może zacząć zachowywać się nieobliczalnie. Podobnie właściciele, czy menedżerowie firm – i to zupełnie niezależnie od tego, czy w pierwszym rzucie otrzymali duże pokłady moralności, czy nie.
Proszę o podanie jakiegoś przykładu gospodarczego.
Najbardziej znany to działalność banków zagranicznych w Polsce. Kiedy były dobre czasy, to czynnikiem decydującym była maksymalizacja zysku. Banki zachowywały się racjonalnie, udzielały kredytów. Ba! Przesyłały do Polski olbrzymie ilości kapitału, który pozwalał na rozwój rodzimych firm. Kiedy jednak przyszedł kryzys, zmniejszyły one akcję kredytową i wycofały kapitał w celu ratowania centrali. Czy ich działania były złe, czy dobre? Z naszego punktu widzenia nam zaszkodziły, ale bez napływu gigantycznych ilości kapitału w latach poprzednich prawdopodobnie nasze firmy rozwijałyby się dużo wolniej. To zawsze jest rachunek zysków i strat. Obcy kapitał wiąże się z odrobinę większym ryzykiem, bo jest obciążony swoim pochodzeniem. Pytanie jednak, czy bez niego byłoby nam lepiej?
Jak to wszystko ma się do często rozpatrywanego w kręgach ruchu narodowego poglądu, że stosunki gospodarcze kształtują się w ramach relacji neokolonialnych? Tytułem przykładu można podać relacje eksportu Polski i RFN do poszczególnych krajów. Niemcy mogą sobie bez nas poradzić, a my bez nich już nie za bardzo. Bardziej złośliwi mówią, że Polska to gałąź niemieckiej gospodarki.
Dobrze, że o to zapytałeś. Tak się składa, że swój licencjat z ekonomii pisałem właśnie o neokolonializmie w kontekście Polski. Wtedy ten temat i ta narracja dopiero się pojawiały. Wykazałem w nim dobitnie, że Polska w zasadzie w niemal każdym aspekcie gospodarczym jest uzależniona od zagranicznego kapitału w stopniu wręcz zatrważającym. Na koniec jednak zadałem sobie pytanie, co by było, gdyby go nie było? Czy mielibyśmy możliwość być tam, gdzie jesteśmy bez niego? Teoretycznie pewnie tak, ale musiałoby to oznaczać gigantyczną stopę inwestycji krajowych, a co za tym idzie – gigantyczną stopę oszczędności. Wyobraź sobie, że mówisz Polakom, którzy dopiero co zaczęli wychodzić z komunizmu, że ich głodowe pensje w połowie lub trzech czwartych muszą oszczędzać dla akumulacji kapitału w gospodarce. Scenariusz surrealistyczny, chociaż wiem, że zaraz znajdą się tacy, którzy dowiodą, że dało się ten kapitał wyczarować. Jakbyśmy mówili o dostępie do technologii, know-how i metod organizacyjnych, to sytuacja byłaby jeszcze bardziej skomplikowana. O rozwoju gospodarczym kraju nie decydują w długim okresie tworzone raz na pół wieku wynalazki, takie jak komputer K-202, ale dokonywane notorycznie ulepszenia wydajności produkcji po 1%.
Prawie każdy sobie poradzi bez partnerów. Pytanie: po co i jakim kosztem? Tą nierównowagą bym się nie przejmował. PKB Polski liczone w dolarach to zaledwie 20% PKB Francji. Z którym sąsiadem byś handlował intensywniej na miejscu Niemiec? Dla nas jest to z kolei najpotężniejszy ekonomicznie sąsiad, więc naturalne, że z ich rynku korzystamy w największym stopniu. To też nie jest tak, że dla Niemiec nic nie znaczymy. Ostatnio została opublikowana informacja, że Grupa Wyszehradzka liczona łącznie jest największym partnerem zagranicznym RFN, czyli coś się zmienia.
Chcesz powiedzieć, że model polskiej transformacji był zły, ale nieunikniony? Przecież dochodziło do skandalicznych przypadków grabieżczej prywatyzacji czy finansowych afer ze słynną aferą FOZZ na czele. Sam minister Morawiecki często punktuje kierunek polityki gospodarczej, która obrała III RP i proponuje w zamian aktywne uczestnictwo państwa w gospodarce.
Mówiąc o modelu rozgraniczmy dwie rzeczy: kierunek transformacji i działania. Kierunkiem była gospodarka rynkowa i był to słuszny kierunek. Należało wprowadzić swobodę kształtowania cen, swobodę działalności gospodarczej, wymienialność waluty, otwarcie na gospodarkę światową oraz przeprowadzić prywatyzację. Kierunek ten musiał wiązać się z upadkiem wielu przedsiębiorstw i bolesną restrukturyzacją innych. Upadek nieefektywnych firm jest zjawiskiem naturalnym i w normalnych warunkach pożądanym. Oczywiście ze względu na okoliczności skala tego zjawiska była niebezpiecznie duża. Ty natomiast pytasz mnie o działania, jakie podjęto w celu wdrożenia tego kierunku, a działania te były często naiwne, a czasami, tak jak mówisz – przestępcze. Te naiwne należy wytykać tak, by nigdy nie popełnić podobnych błędów, a te przestępcze należy ścigać. Efektem tych dwóch składowych – kierunku i działań – był finalny model polskiej gospodarki, który de facto… ciężko jest jakoś prosto opisać. W literaturze światowej wymienia się dwa podstawowe modele: gospodarki liberalne oraz gospodarki koordynowane. Przykładem pierwszej jest Wielka Brytania i USA, a drugiej Niemcy i Austria. Oba modele są jak najbardziej kapitalistyczne.
A Polska do którego modelu należy?
Do żadnego z tych dwóch. Nasz model jest nijaki, jeśli chodzi o jego cechy. Czasami nazywa się go zależną gospodarką rynkową, ale jeśli dokładnie zgłębimy się w cech, które miałyby ją opisywać, to więcej jest domysłów niż faktów. Fakt jest taki, że mimo nijakości, model ten sprawdza się nie najgorzej. Polska i Estonia są dwiema najszybciej rosnącymi gospodarkami postkomunistycznymi w Europie. Ale czy da się lepiej? Pewnie tak.
Filarami zmiany zaproponowanej przez ministra Morawieckiego mają być innowacyjność i (re)industrializacja Polski. Postulaty dosyć pojemne.
Pojemne i często opacznie rozumiane. Słysząc te hasła mam często przed oczami fragment odcinka „Ucha Prezesa”, w którym Morawiecki referuje Kaczyńskiemu swój plan gospodarczy, a w odpowiedzi słyszy coś w stylu: „Ja to lubię, jak to wszystko pracuje i dymi z komina, ja wiem, że to jest wtedy przemysł, a nie jak te doktorki siedzą w fartuszkach i sobie coś tam dziubią”. Zabawne, ale czy nie tak wygląda często dyskusja w naszym środowisku? Ile razy słyszałem, że przemysł jest sercem gospodarki, a potem serię wywodów wyciągniętych żywcem z Bolesława Piaseckiego.
Mam rozumieć, że rozwój przemysłu nie jest dobrym planem dla Polski?
Absolutnie jest! Ale trzeba zrozumieć, o co w tym chodzi. Pewnie zszokuję Cię informacją, że Polska ma bodajże trzeci najwyższy w Unii Europejskiej udział przemysłu w PKB, delikatnie wyprzedzamy nawet Niemcy! Naszym planem zatem nie jest huta stali w każdym domu, a obok laboratorium, żeby jeszcze było innowacyjnie. Przemysł ma pewną specyficzną cechę, która, jak na razie, wyróżnia go spośród innych sektorów – ma największą zdolność do wzrostu produktywności.
Co to oznacza?
Można to ująć w taki sposób, że zawsze da się zbudować większy młotek, a fryzjer nożyczkami już szybciej ciąć nie będzie. A mówiąc mniej enigmatycznie – przemysł ma wyjątkową zdolność do automatyzacji procesów przy pomocy kapitału wytwórczego. Jest także niezwykle chłonny na technologie. W sektorze usług wygląda to różnie. Najbardziej wartościowe usługi są często uzależnione od wykształcenia i kompetencji pracowników, a te nie rosną tak drastycznie, poza tym człowiek ma swoje biologiczne ograniczenia.
Jednak przy pomocy komputerów można dużą część zadań także zautomatyzować.
Tak, dzięki cyfryzacji sektor zaawansowanych usług znacząco poprawił swoją wydajność. Być może rozwój sztucznej inteligencji będzie dla niego tym samym, czym elektryfikacja, a następnie robotyzacja były dla przemysłu. Na razie jeszcze tego nie wiemy. Co więcej, warto zaznaczyć, że znaczna część tych usług pracuje właśnie na potrzeby przemysłu. W krajach bardziej od nas zaawansowanych, udział przemysłu jest mniejszy, a usług większy, ale też większa część tych usług pracuje dla tego mniejszego przemysłu. Sektor ten okazuje się być pewnym jądrem koncentracji w gospodarce, dzięki któremu możliwy jest szybki rozwój, czy to przez sam jego wzrost, czy też przez efekty zewnętrzne, które wywołuje.
Mówisz teraz o aspektach teoretycznych. Jak to odniesiesz do konkretnego przypadku, jakim jest Polska?
W interesie Polski leży silny przemysł, ale to nie oznacza, że większy przemysł. Jego aktualny poziom jest całkiem niezły. Jakby utrzymał się na tym poziomie, byłaby to dobra oznaka dla naszej gospodarki. Przemysł musi jednak ulec modernizacji i tak właśnie powinniśmy rozumieć hasło reindustrializacji. Należy go ponownie wewnętrznie poukładać, dokonać pewnych konsolidacji, uwolnić potencjały ukryte w raczkujących branżach, przesunąć pracowników ze starych, upadających branż do nowoczesnych i dynamicznych, zachęcić do współpracy z sektorem nauki i otworzyć na świat.
Jak zatem wsparcie tej modernizacji powinno wyglądać w praktyce?
Ambitnie i rozważnie. Ambitnie – by wyznaczyć sobie dalekosiężny cel, do którego chcemy dotrzeć i podejmować aktywne, często ryzykowne działania, które czasem okażą się niepowodzeniem. Rozważnie – by nie podejmować głupiego ryzyka i przez swoje ego lub zarozumiałość nie starać się doskoczyć do gałęzi, której nie jesteśmy w stanie złapać. Osobiście jestem zwolennikiem szybkich i relatywnie niewielkich kroków. Nie ma cudownych reform, które są złotym Graalem gospodarki i których przeprowadzenie zapewni nam wieczny dobrobyt.
Czasami różnej maści liberałowie rzucają hasła, że wystarczy obniżyć podatki, a z drugiej strony słyszymy odpowiedź, że państwo musi wkroczyć i zacząć sterować. To tak nie działa. Mniej lub więcej nie jest odpowiedzią na wszystkie problemy. Chodzi o to, żeby państwo było tam, gdzie jest potrzebne i działało mądrze. Czasami przeregulowanie jest tak samo szkodliwe jak brak regulacji. Przeregulowanie wiąże ręce tym, którzy mają plan i ambicję, ale brak regulacji może powodować, że ryzyko związane z działaniem jest zbyt duże, a nawet niemożliwe.
Jeszcze raz muszę Ciebie zapytać o przykład.
Moim ulubionym jest fintech, czyli cyfrowe innowacje w sektorze finansowym. Ze względów bezpieczeństwa klientów banków jest to sektor mocno regulowany, ale regulacje te zostały najczęściej stworzone w odniesieniu do tradycyjnych podmiotów, jakimi są banki, a nie do dynamicznych start-upów. Załóżmy, że mamy innowacyjny pomysł na mobilną aplikację, która usprawnia np. robienie przelewów, zarządzanie kontem, płatności telefonem albo Bóg wie co. Jej wdrożenie jest często drogą przez mękę. Nie możemy jej przetestować na przelewach, bo bank nie pozwoli na zabawę swoim systemem bankowym jakiejś nowo powstałej małej firmie. Nie udostępni nam danych o klientach i ich płatnościach, żeby przetestować to w warunkach rzeczywistego obciążenia aplikacji; mamy problem z przesyłaniem danych, bo nikt wcześniej nie wymyślił takiego standardu i jeśli nie zostanie on zatwierdzony, to żaden bank nie będzie ryzykował milionowych odszkodowań na wypadek wypłynięcia danych jego klientów. Tutaj wkracza państwo, ze swoją rolą regulacyjną i określa, które ryzyko i które wyjątki od tradycyjnego systemu są akceptowalne.
A nie jest to po prostu przeregulowanie?
Poziom regulacji jest odpowiedni, ale materia regulacji się zmienia. Ten sposób uregulowania jest odpowiedni dla banku, ale nikt nie przewidział, bo przewidzieć nie mógł, że przepis ten będzie miał zastosowanie do aplikacji na telefon. Prawo jest ogólne, podczas gdy przypadki są szczególne. Wyobraźmy sobie, że za 30 lat upowszechnią się latające samochody, coś co dzisiaj jest fantastyką. Czy możemy mieć sami do siebie zarzut o to, że nasze dzisiejsze prawo drogowe i lotnicze nie przystaje do potrzeb latających samochodów?
Gospodarka to niemal żywy organizm, który ciągle się zmienia, trzeba umieć na te zmiany reagować, na każdym kroku podejmować dużą ilość, często drobnych działań, mając jednak cały czas na widoku ten odległy cel i to w jego stronę kierować nasze małe, ale szybkie kroki.
Może rozwiązaniem jest nowoczesny protekcjonizm? Jako argument przeciwko międzynarodowemu, wolnemu handlowi podaje się azjatyckie tygrysy gospodarcze. Zresztą, jeśli uważnie prześledzić historię najbardziej rozwiniętych gospodarek, to każda z nich na pewnym etapie swojego rozwoju stosowała rozwiązania protekcjonistyczne.
Często podaje się protekcjonizm jako dobre narzędzie wsparcia rozwoju gospodarczego, gdyż pozwala na rozwój własnych mocy produkcyjnych pod parasolem ochronnym. Sprawa jednak nie jest taka oczywista. Protekcjonizm jest jedynie narzędziem prowadzenia polityki gospodarczej, a narzędzia nieumiejętnie użyte mogą nam zrobić krzywdę. Podobnie jak w życiu codziennym – umiejętne użycie młotka pozwala wbić gwóźdź, a nieumiejętne – uderzyć się w palec. Tak i tutaj: umiejętne użycie protekcjonizmu pozwala na rozwój pewnych branż, a nieumiejętne na ograniczenie korzyści wynikających ze specjalizacji i spadek dobrobytu.
Zwolennicy polityki protekcjonistycznej niestety rzadko zadają sobie pytanie, jak jej używać. Faktem jest, że wiele państw współcześnie wysoko rozwiniętych stosowało w pewnym okresie rozwoju zdecydowaną politykę celną. Robiły to jednak w innym otoczeniu gospodarczym – w warunkach rozwoju wielkiego przemysłu kapitałochłonnego opartego o dużą skalę wytwarzania i przy małej specjalizacji międzynarodowej. Większość gospodarek, które wysunęły się na czoło wyścigu ekonomicznego przy pomocy protekcjonizmu, zrobiło to w XIX wieku. W wieku XX dołączyły do nich w zasadzie tylko trzy – Japonia, Korea Pd. i Tajwan. Jednocześnie w XX wieku w zasadzie wszystkie państwa świata stosowały tego typu politykę. Mało tego, była ona zalecana przez instytucje międzynarodowe! Niestety, zakończyła się zdecydowanie większą liczbą porażek, niż sukcesów.
Czyli protekcjonizm nie jest rozwiązaniem?
Aby prowadzić dzisiaj dyskusję na temat zastosowania protekcjonizmu w polityce rozwojowej, musimy zdać sobie sprawę z tego, czym nasza rzeczywistość różni się od tej, w której rozwijały się USA, Niemcy czy Japonia.
Po pierwsze, drastycznie wzrosło rozczłonkowanie produkcji i specjalizacja międzynarodowa. Tak, jak kiedyś Niemcy mogły produkować od podstaw samochód, tak teraz robią tylko niewielką jego część. Nie można już od wydobycia żelaza, przez walcowanie stali po montowanie karoserii i silnika dokonać wszystkiego własnymi siłami. Żelazo pochodzi z Brazylii, huty są w Chinach, ropę do materiałów syntetycznych pozyskuje się z Bliskiego Wschodu, przetwarza we Włoszech, silniki montuje w Polsce, podwozia na Węgrzech, a marketing prowadzi z Niemiec. Jest to cały łańcuch dostaw. Wyrzucenie jednego ogniwa oczywiście szkodzi całości, ale też łatwiej jest zastąpić to jedno ogniwo, niż przenieść cały łańcuch lub jego większość ponownie do jednego kraju. Po drugie, istnieje coś takiego jak łańcuch wartości, czyli pewien schemat mówiący, na którym etapie finalny produkt zyskuje na wartości. Produkcja jest najmniej wartościowym etapem łańcucha. To, co świadczy o wartości iPhona, to nie jest chińska fabryka, ale amerykańska technologia, marketing i logistyka. Co z tego, że zamkniemy się na import telefonów, chcąc uruchomić ich produkcję u nas, jeśli o jego wartości nie świadczy wcale produkcja? To już nie czasy hut i konglomeratów. Co więcej, rosnąca część handlu światowego przestaje być handlem dobrami fizycznymi, a zaczyna być usługami. Publikując posty na Facebooku, czy tweety na Twitterze, dokonujemy handlu międzynarodowego – kupujemy usługę portalu społecznościowego płacąc za nią naszymi danymi. Czy powinniśmy oclić tweety? Dwa grosze za post na Facebooku? Gracze kupujący gry na Steamie, także dokonują wymiany handlowej. Mamy pomysł, jak wprowadzić tam protekcjonizm? I czy na pewno to czego chcemy to zastąpienie zagranicznego Counter-Strike’a polskim Snajperem? Rola tych rynków będzie rosła i powinniśmy o tym dyskutować. Może jest jakieś rozsądne rozwiązanie, ale na razie widzę jednak dużo znaków zapytania.
Podsumowując, protekcjonizm w dzisiejszych czasach jest teoretycznie możliwy i jeśli zostanie dobrze zaplanowany, to może nawet przynieść pewne korzyści. Zaplanowanie jest jednak dużo trudniejsze, a korzyści dużo niższe, niż miało to miejsce w erze przemysłu ciężkiego.
Dziękuję za rozmowę.
Artur Krawczyk – ekonomista, członek warszawskich struktur Młodzieży Wszechpolskiej oraz współzałożyciel Klubu Narodowego SGH. Absolwent ekonomii w Szkole Głównej Handlowej ze specjalizacją analiz makroekonomicznych. Obecnie pracuje jako specjalista ds. przemysłu