Czerwiec przyniósł kolejną legislacyjną porażkę rządu i wicepremiera Morawieckiego na polu wspierania przedsiębiorczości – termin wejścia w życie ustawy o tzw. „małym ZUSie” został pod wpływem krytyki przesunięty (na razie) na rok 2019.
Istotą proponowanej przez Ministerstwo Rozwoju reformy ma być obniżenie składek na ubezpieczenia społeczne dla najmniej zarabiających przedsiębiorców. W obecnym systemie wszyscy przedsiębiorcy po upływie dwuletniego okresu ulgowego odprowadzają stałe, zryczałtowane składki w wysokości (obecnie) ok. 1200 złotych, niezależnie od osiąganego dochodu. Z perspektywy drobnych przedsiębiorców rozwiązanie takie jest w oczywisty sposób niesprawiedliwe – tego rodzaju comiesięczna „opłata” za prowadzenie działalności potrafi pochłaniać większość lub nawet cały osiągnięty dochód.
Kilka miesięcy temu wicepremier Morawiecki ogłosił, że rząd zaradzi temu problemowi, i zaprezentował bardzo dobry pomysł (pierwotnie zgłoszony w PiS przez pozytywnie wyróżniającego się posła Adama Abramowicza), aby dla drobnych przedsiębiorców wysokość składek była uzależniona od dochodu. Dopiero po przekroczeniu określonego miesięcznego zysku przedsiębiorca miałby zostać objęty „zwykłymi”, pełnymi składkami. W zaprezentowanym w kwietniu projekcie ustawy wskazano szereg progów dochodowych, z których najniższy wiązałby się z zupełnie już symbolicznymi składkami ZUS na poziomie 32 złotych. Reforma miała wejść w życie od początku 2018 roku.
Projekt ustawy spotkał się z krytyką ze strony Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, który w ramach konsultacji społecznych wystosował stanowisko (niestety do tej pory nieopublikowane w całości przez Rządowe Centrum Legislacyjne), gdzie stwierdzono, że niemożliwe będzie wprowadzenie do 2018 roku niezbędnych zmian w systemie informatycznym ZUS. Według relacji medialnych ZUS miał także zastrzeżenia do szeregu innych elementów projektu ustawy.
Kilkanaście dni po przesłaniu stanowiska przez ZUS, wicepremier Morawiecki ogłosił przesunięcie terminu na 2019 roku.
Wydarzenia te pokazują cały zestaw słabości drążących aktualną ekipę zarządzającą państwem. Noszą one zresztą znamiona systemowej patologii, powtarzanej i utrwalanej przez każdą kolejną administrację.
Po pierwsze, autorzy ustawy z Ministerstwa Rozwoju zaprezentowali ogromną nieporadność, nie spełniając nawet takiego minimum staranności, jakim jest zbadanie, czy projektowana ustawa jest w ogóle technicznie możliwa do realizacji w wyznaczonym terminie. Żeby było zabawniej, w uzasadnieniu projektu widać, że jego autorzy uważali początek roku 2018 za termin bardzo odległy i wymagający wyjaśnienia, czemu nie można wdrożyć ustawy szybciej. Już samo to pokazuje wyraźnie, że pracownikom Ministerstwa i ich przełożonym zupełnie obca jest koncepcja długoterminowego, ostrożnego planowania zmian w systemie podatkowym i ubezpieczeniowym ze wszechstronnym rozważeniem skutków wprowadzanych reform. Każdy pomysł legislacyjny jest traktowany ze słomianym zapałem: projekt ustawy trzeba jak najszybciej napisać, rozreklamować i uchwalić, planując wszystko w perspektywie tygodni, najwyżej miesięcy i myśląc przede wszystkim w kategoriach medialnej ofensywy. Szczegóły takie, jak późniejsza faktyczna realizacja ustawy czy jej długofalowe konsekwencje – byłyby tylko przeszkodami w szaleńczym biegu do celu. Wszelka zaś krytyka czy praktyczne trudności powodują od razu zniecierpliwienie i niechęć do całego pomysłu. Efektem takiej filozofii mogą być tylko projekty porzucone w połowie lub – co gorsza – buble prawne. Świetnie ten mechanizm było widać przy dwóch poprzednich podatkowych projektach rządu PiS: próbach wprowadzenia podatku jednolitego oraz podatku handlowego. W obu wypadkach rząd kilkakrotnie zmieniał pod wpływem krytyki realizowaną koncepcję podatku, pokazując wyraźnie brak jakiegokolwiek własnego, dobrze przemyślanego planu; w obu wypadkach ustawy ostatecznie nie weszły w życie i zostały szybko zapomniane.
Z drugiej strony ujawniły się patologie utrwalone w funkcjonowaniu Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Okazuje się, że system informatyczny, który już kosztował wielokrotnie więcej, niż wynosi jego realna wartość, do wprowadzenia najmniejszej zmiany wymaga uruchomienia kilkunastomiesięcznej procedury biurokratycznej. A przecież czasami konieczność modyfikacji systemu może wyniknąć np. ze zmiany linii orzeczniczej sądów i wymagać wprowadzenia zmian w systemie właściwie z dnia na dzień. ZUS powinien być przygotowany na taką ewentualność, a nie podnosić potrzeby swojego systemu informatycznego do rangi siły wyższej, której podporządkowana jest wola ustawodawcy. Podejrzewam nawet, że po przyjrzeniu się tej sprawie można by znaleźć podstawy do odpowiedzialności karnej poprzednich kierownictw ZUS, które doprowadziły do zaistnienia obecnej sytuacji.
Na styku zaś rządu i ZUS widać całkowity brak komunikacji. Etap konsultacji społecznych ze swojego założenia służy przecież zgłaszaniu zastrzeżeń do projektu ustawy przez obywateli i organizacje społeczne, a nie państwowe urzędy! Sposób realizacji ustawy powinien być przez autorów ustawy skonsultowany z ZUS po cichu i na długo przed publikacją projektu. Dyskusja nad projektem ustawy między wicepremierem a ZUS, prowadzona za pośrednictwem „Gazety Wyborczej” – trudno nazwać to inaczej niż całkowitą kompromitacją.
Opierając się na wcześniejszych doświadczeniach z reformami wicepremiera Morawieckiego, podejrzewam, że skrytykowany projekt zostanie teraz pogrzebany i żadnej ustawy w 2019 roku się nie doczekamy. A szkoda, bo reforma w tym obszarze jest bardzo potrzebna.