Nowy Ład, czyli nic nowego
Przez ostatni tydzień opinia publiczna żyła programem Zjednoczonej Prawicy, który został zaprezentowany z wielką pompą w czasie specjalnej konferencji partii rządzącej. Nowy Ład, bo tak nazywa się ten projekt, w teorii stanowi odpowiedź na koronakryzys, w który popadła polska gospodarka. W praktyce jednak okazuje się nietrafionym lekarstwem na chorobę, którą samą się wywołało. Co mam na myśli?
Ostatnie wydanie „Śniadania Mediów Narodowych” (22.05.2021), w którym brałem udział, zostało poświęcone Nowemu Ładowi, a właściwie konkretnym rozwiązaniom, które przewiduje ten program. W czasie jednej z wypowiedzi pozwoliłem sobie zacytować fragment z książki „52 mity o kapitalizmie”, w której amerykański ekonomista Lawrence W. Reed wyjaśnił prawdziwe przyczyny Wielkiego Kryzysu w USA w latach 30. XX wieku:
„Wielki kryzys nie był pierwszym kryzysem, jaki wydarzył się w tym kraju, za to okazał się być najdłuższym. Częstą przyczyną kryzysów bywała fatalna polityka monetarna państwa, polegająca na manipulowaniu podażą pieniądza. Z różnych powodów kolejne rządy adaptowały politykę prowadzącą do rozdmuchania ilości pieniądza i kredytu. Wykreowane w rezultacie okresy gwałtownego wzrostu gospodarczego kończyły się z reguły bolesnymi krachami. Niemniej jednak przed rokiem 1929 żaden z amerykańskich kryzysów nie trwał dłużej niż 4 lata, a większość z nich kończyła się po dwóch. Wielki kryzys trwał lat 12, ponieważ przedstawiciele państwa spotęgowali tragiczne konsekwencje błędów monetarnych serią szkodliwych interwencji” – czytamy na stronie 190.
Poprzez tę analogię chciałem zwrócić uwagę na mechanizm – tutaj parafraza –bohaterskiego pokonywania problemów, do których samemu się doprowadziło. Druzgocący kryzys, za który odpowiadała amerykańska polityka finansowa, posłużył natychmiast za pretekst do wdrożenia nowych wspaniałych rozwiązań z zakresu inżynierii gospodarczej. New Deal Roosvelta, a więc właśnie „Nowy Ład”, na którym wzorował się PiS, był programem na wskroś interwencjonistycznym, jedynie pogłębiającym państwowy etatyzm i wpływ biurokracji na rynek. W przypadku Polski gospodarka została zrujnowana w wyniku przedłużającego się lockdownu i bezsensownych obostrzeń, za które odpowiada rząd. Ten sam rząd, który teraz przychodzi społeczeństwu z pomocą i oferuje nowe otwarcie.
Pieniądze dla artystów?
W czasie dyskusji został wywołany temat tzw. opłaty reprograficznej, o której było już głośno kilka miesięcy temu. Pozytywne wrażenie wywarła na mnie postawa Jacka Piekary, który również był jednym z gości programu. Po tym jak krótko zakreśliłem kwestię nowej opłaty, pisarz podjął ten wątek i wyraził swoje, co ciekawe, bardzo krytyczne zdanie w tej materii:
– Jeśli chodzi o opłatę reprograficzną, to ja się całkowicie zgadzam z tym, że ona będzie obciążeniem. Ona tak naprawdę jest podatkiem. Ministerstwo Kultury stara się nie używać słowa „podatek”. Zarówno Gliński, jak i Sellin twierdzą, że to nie jest żaden podatek. Oczywiście jest to podatek. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Spadną wszystkie koszta tego na klientów. (…) Ten podatek ma iść na pomoc dla artystów, którzy nie radzą sobie na rynku, którzy nie są w stanie zarobić sami na siebie. Wszyscy podatnicy będą płacić na tych, którzy nie chcą się przebranżowić po prostu, którym się nie udaje w ich zawodzie, ale którzy mają takie hobby, że chcą być artystami i w związku z tym, żeby przeżyć, będą brali pieniądze od wszystkich podatników. To jest głęboko nieetyczne przede wszystkim, ponieważ to nie są ludzie upośledzeni. Ja jestem jak najbardziej za tym, aby wspierać osoby w ciężkich sytuacjach, osoby wykluczone, aby pomagać dzieciom, żeby ładować pieniądze w edukację, ale nie w ludzi, którzy po prostu uznali, że mają taki sposób życia, który nie zapewnia im dochodów i w związku z tym te dochody próbują ściągnąć od reszty podatników. I na to, uważam, zgody nie powinno być, a ta opłata reprograficzna właśnie temu ma służyć – stwierdził pisarz fantasy i publicysta „Warszawskiej Gazety”.
Gwoli wyjaśnienia: opłata reprograficzna to de facto nowy podatek, który ma zostać nałożony na komputery, tablety czy dyski twarde, a więc nośniki zewnętrzne (finalnie bez smartfonów). Pieniądze pozyskiwane dzięki tej „daninie” będą zasilać Fundusz Wsparcia Artystów Zawodowych. Można powiedzieć, że jest to przyjazny gest w stronę artystów, którzy z powodu epidemii koronawirusa, ale nie tylko, znaleźli się w niezbyt dobrej sytuacji materialnej (brak bezpieczeństwa socjalnego oraz nierozwiązana kwestia ubezpieczeń społecznych).
Kto zapłaci? Konsumenci…
Zdaniem przedstawicieli władzy, przede wszystkim Ministerstw Kultury z prof. Piotrem Glińskim na czele, wprowadzenie opłaty reprograficznej nie będzie wiązało się z podwyżką cen sprzętu elektronicznego w sklepach. Niestety taka prognoza budzi spore wątpliwości, zwłaszcza że przeciwnego zdania są eksperci branżowi, którzy – co tu dużo mówić – chyba mają w tej kwestii większe rozeznanie:
– Najnowszy projekt ustawy o statusie zawodowego artysty, dotyczący też opłaty reprograficznej, obejmuje cały szereg urządzeń, które zostaną objęte tym podatkiem. Zapłacą go wszyscy konsumenci w chwili zakupu nowego urządzenia. A jest to podatek niemały, a z doświadczeń innych państw, które zdecydowały się na taki krok, jasno wynika, że ceny sprzętu pójdą w górę, a to uderzy w portfele konsumentów, co nie jest dobre, zwłaszcza w sytuacji, kiedy urządzenia elektroniczne służą przede wszystkim do pracy i nauki – wskazał w rozmowie z agencją informacyjną Newseria Biznes Kamil Pluskwa-Dąbrowski, prezes Federacji Konsumentów.
Zobacz także: NSZZ „Solidarność” w liście do premiera: Mamy prawo żądać zawieszenia funkcjonowania TSUE
Czy kolejny raz boleśnie przekonamy się o tym, że podatki są „przerzucalne” i wbrew pobożnym życzeniom nie zapłacą ich producenci? To ekonomiczne prawidło w mojej ocenie powinni przyswoić sobie wszyscy obywatele, zanim zabiorą się do oceniania jakichkolwiek obietnic wyborczych.
Jakub Zgierski
Źródło: bankier.pl, biznes.newseria.pl, Media Narodowe