Przedstawiamy drugą część artykułu: Progresywni pretendenci kontra obrońcy liberalnego status quo, czyli kto będzie rywalem Trumpa jesienią. Pierwsza część –> KLIK
Określający się dziś jako „demokratyczny socjalista” Bernie cieszy się ogromnym poparciem zwłaszcza wśród młodego pokolenia lewicy. Gwiazdą tego ruchu jest wybrana w 2018 z Nowego Jorku Alexandria Ocasio-Cortez, która w wieku lat 29 stała się najmłodszą poseł do Izby Reprezentantów w historii USA. Ta absolwentka stosunków międzynarodowych, która po studiach 7 lat pracowała jako kelnerka, w prawyborach sensacyjnie pokonała urzędującego od 20 lat czołowego przedstawiciela partyjnego establishmentu (pełnił w Izbie funkcję odpowiadającą polskiemu szefowi klubu). AOC, której rodzice pochodzą z Portoryko, również deklaruje się jako „demokratyczna socjalistka” i w prawyborach mocno wspiera Sandersa. Sojusz z AOC i jej środowiskiem do „bazowego” dla senatora z Vermontu pakietu gospodarczego dorzuca New Green Deal dla ochrony klimatu (tylko częściowo poparty przez Bidena, który uznał dekarbonizację za realną do 2050, nie do 2030) oraz całkowitą likwidację służb zajmujących się dziś ochroną granicy z Meksykiem oraz wyłapywaniem i deportowaniem nielegalnych imigrantów. Proponuje „szybką drogę” do nabycia obywatelstwa USA dla każdego, kto przebywa na jego terytorium 5 lat. Sanders grozi też sankcjami firmom, które wykorzystywałyby nieamerykańskich pracowników wbrew prawom pracowniczym. Kolejnym ważnym elementem jego programu, jeszcze kilka lat temu niewyobrażalnym dla kandydata mającego realne szanse na prezydenturę, jest wprowadzenie bezpłatnego szkolnictwa wyższego oraz umorzenie wszystkich zaciągniętych już kredytów studenckich. Sanders jest też całe życie konsekwentnym przeciwnikiem interwencji wojskowych poza granicami USA, zwolennikiem zmniejszenia wydatków na armię, a zarazem zwiększenia opieki socjalnej nad weteranami (w Senacie dwa lata przewodził Komisji ds. Weteranów). W polityce zagranicznej jest wyjątkowo krytyczny wobec Izraela (na co tym łatwiej może sobie pozwolić jako Żyd) i Arabii Saudyjskiej, utrzymując za to od lat naturalnie bliskie kontakty z latynoamerykańską lewicą.
Radykalny i ideowy, Sanders mógłby paradoksalnie być najgroźniejszym rywalem dla Trumpa, który w 2016 wygrał w znacznym stopniu dlatego, że odbił Demokratom znaczną część klasy pracującej. Bardzo utrudniłby mu też prezentowanie siebie jako kandydata zmiany, a Demokraty jako obrońcy status quo. Przezwisko od prezydenta USA dla niego to zwykłe Crazy Bernie, chętnie zwracał jednak uwagę – cztery lata temu i dziś także – na niechęć establishmentu Demokratów, który rzeczywiście zrobi bardzo wiele, by socjalista nie był ich kandydatem. Trump chce w ten sposób zyskać rozczarowanych wyborców Sandersa – i nic dziwnego, w 2016 poparło go 12% głosujących wcześniej na Berniego w prawyborach Demokratów. Optymalny scenariusz dla Trumpa to być może powtórka z 2016 i minimalna porażka Sandersa z Bidenem. Oczywiście zawsze coś za coś – w odwrotnym przypadku iluś „umiarkowanych” Demokratów też mogłoby poprzeć status quo z obawy przed demonicznym socjalistą. Wyciąganym przez zwolenników argumentem „za” szansami Sandersa są jego wyniki w Vermont – za każdym razem, gdy ubiegał się o miejsce w Kongresie w roku wyborów prezydenckich, dostawał wynik wyższy niż kandydat Demokratów na urząd głowy państwa (w 2012 71% wobec 67% Obamy, w 2004 67% wobec 59% Kerry’ego, w 2000 69% wobec 51% Gore’a, w 1996 55% wobec 53% Clintona). Musiał więc, mimo łatki socjalisty, przyciągać trochę Republikanów i niezależnych. Czy tak samo byłoby przeciwko Trumpowi?
Rany z poprzednich prawyborów są świeże, a by pozostały stale niezabliźnione dba sama ich główna bohaterka. Być może z goryczy, być może z chęci poparcia bliższego sobie skrzydła (tak jakby to ona mogła je wzmocnić), Hillary Clinton dosłownie tydzień temu znów otwarcie zaatakowała Sandersa. „Nikt go nie lubi, nikt nie chce z nim pracować, niczego nie osiągnął. To wszystko (jego ideologia) bujda i źle mi, że tylu ludzi się w to wciągnęło”. Powiedziała też, że „nie wie”, czy poparłaby go (przeciw Trumpowi, wydawałoby się, diabłu we własnej osobie!) gdyby został nominatem Demokratów. Ją Sanders poparł – po 22 dniach, niechętnie, naciskany przez Obamę, ale jednak – a przez trzy miesiące kampanii przed wyborami powszechnymi pojawiał się z nią na wiecach, zachęcając do głosowania. W tej sprawie widać jednak pewną potencjalną słabość Berniego, który ewidentnie nie odnajduje się w tego rodzaju medialnych przepychankach. Zamiast MOCNO odpowiedzieć Hillary i rozgrzać swoich zwolenników, zadeklarował „sekretarz Clinton ma prawo do swoich opinii”, a zapytany „czemu pani Clinton wciąż mówi o 2016?”, zamiast się odgryźć, powiedział „Dobre pytanie. Proszę się jej o to zapytać”. Na pewno przemawia to do ceniących przede wszystkim poziom debaty wyborców, ale nie ma co się oszukiwać – nie stanowią oni większości. Największą siłą Sandersa jest zaś chyba obraz ideowca, który może budzić sympatię ludzi którym daleko do jego zaangażowania w socjalizm, czy po prostu bliżej niezainteresowanych polityką. Przykładem na to jest posiadający wielomilionową publiczność i zapraszający ludzi o poglądach od prawa do lewa Joe Rogan, prowadzący jeden z najpopularniejszych podcastów na świecie, który niedawno zadeklarował, że „pewnie zagłosuje na Berniego” – co zostało oczywiście zaraz wykorzystane przez kampanię senatora z Vermont.
Podium zamyka z 14,8% drugie po Sandersie największe nazwisko amerykańskiej lewicy, 70-letnia (czyli, jakkolwiek by to nie brzmiało, względnie młoda) senator Elizabeth Warren. Jest profesorem prawa handlowego, w latach dwutysięcznych zdecydowanym krytykiem polityki Alana Greenspana. Po kryzysie z 2008 była przez chwilę doradcą Obamy, tworząc nową instytucję w ramach administracji – Biuro Ochrony Finansowej Konsumenta. Później jednak ostro krytykowała jego „neoliberalne” nominacje na kluczowe stanowiska, na czele z sekretarzem skarbu Timothy’m Geithnerem, z którym kilkukrotnie ścierała się publicznie nie przebierając w słowach. W 2012 pierwszy raz w życiu wystartowała w jakichkolwiek wyborach, od razu uzyskując mandat senatora z Massachusetts, który sprawuje nieprzerwanie do dzisiaj. Wypromowała się, deklarując, że najbogatsi powinni płacić wyższe podatki, ponieważ w kraju takim jak USA nikt nie staje się bogaty sam, tylko korzystając z dóbr publicznych. „Zbudowałeś fabrykę, wspaniale. Niech Bóg błogosławi. Zatrzymaj dużą część korzyści. Ale częścią umowy społecznej jest, żebyś oddał część i pomógł następnemu dzieciakowi”. „Ludzie czują się, jakby system był zmanipulowany przeciwko nim. I tu jest ta bolesna część: mają rację. System jest zmanipulowany przeciwko nim”. Swoimi wrogami nazywa „miliarderów, bankierów z Wall Street i bigotów”. Co ciekawe, jeszcze w 1996 Warren była Republikanką i zwolenniczką leseferyzmu – później jednak radykalnie zmieniła poglądy, choć w przeciwieństwie do Sandersa nie określa się jako socjalistka i chce tylko reformować kapitalizm.
Na niektórych etapach trwającej już osiem miesięcy kampanii Warren była na równych prawach jednym z trojga czołowych kandydatów, w niektórych sondażach wysuwając się nawet na prowadzenie. Ostatnie kilka tygodni było dla niej jednak nieco słabsze. Odpowiedzią na to ma być szokujące dla wielu sympatyków zerwanie nieformalnego paktu o nieagresji i zdecydowane zaatakowanie Sandersa, z którym wcześniej przez lata określali się jako „przyjaciele”. Użyła do tego broni niezbyt wyrafinowanej – „karty kobiecej”. Oświadczyła, że w 2018 Sanders powiedział jej, że „kobieta nie wygra najbliższych wyborów” – a więc przywódca lewicy sam jest uprzedzony, lub przynajmniej nie wierzy w szanse postępu. Przy tej okazji Bernie również po prostu zaprzeczył, by kiedykolwiek tak powiedział, zamiast ogryźć się jakimś podobnie ostrym atakiem. Wynika to zapewne również z kalkulacji – liczy na to, że w ostatecznym rozrachunku Warren wycofa się pierwsza i poprze go przeciwko Bidenowi. Ona jednak też młoda nie jest i łatwo na pewno nie odpuści. Podobnie jak Bernie, chce pokazać się jako „kandydat zwykłych ludzi, a nie bogaczy” i dlatego przyjmuje wsparcie finansowe w wysokości maksymalnie 200 dolarów od szeregowych sympatyków. Polskiego czytelnika może zainteresować, że Warren jest jednym z 21 senatorów, którzy wspólnie zgłosili słynną JUST Act, znaną jako „Ustawa 447”. Jest też zarazem kandydatką najczęściej atakującą Benjamina Netanjahu jako „izraelskiego kolegę Trumpa” – jeden walczy z oskarżeniami o korupcję, drugi o nadużycie władzy. Deklarowała gotowość wywierania na Izrael presji finansowej – np. z pomocą gróźb zamrożenia amerykańskiej pomocy rządowej – w celu poprawienia sytuacji Palestyńczyków. Jeszcze niedawno takie deklaracje byłyby nie do pomyślenia dla czołowego kandydata na prezydenta.
Warren zdaje sobie sprawę ze swojego wizerunku technokratycznego akademika i dąży do przekucia go w zaletę, publikując kilkadziesiąt konkretnych, obszernych propozycji działań politycznych w bardzo różnych sferach. Jej zwolennicy chętnie podchwycili entuzjastyczne, czasem wykorzystywane też kpiąco przeciw niej hasło „Warren ma na to plan”. Senator z Massachusetts będzie zapewne dążyła do tego, by pozycjonować się jako „kandydat kompromisu” między Sandersem a Bidenem. Na tle senatora z Vermont może się rzeczywiście wydawać względnie umiarkowana, co jakiś czas wysyła uspokajające sygnały do establishmentu. W 2016 też nie poparła żadnego z dwojga konkurentów, spokojnie czekając na rozstrzygnięcie i wspierając Clinton dopiero przeciw Trumpowi. Jej dodatkową zaletą jest płeć, czyli możliwość bycia pierwszą kobietą – prezydentem USA. Choć to hasło ostatnio średnio się sprawdziło, pozostaje bardzo aktualne, zwłaszcza dla wyborców lewicowych. Wadą – względny brak charyzmy (niezbyt chyba zaskakujący u profesora prawa handlowego) i relatywnie niskie umiejętności radzenia sobie w debatach. Jej przezwisko nadane przez Trumpa jest najoryginalniejsze – „Pocahontas”, gdyż Warren podawała się długo za częściową Indiankę, by później przyznać, że badanie krwi wykazało, że nią jedynie w 1/1024.
Za podium z 8,6% plasuje się rówieśnik Bidena, 77-letni multimiliarder Michael Bloomberg, jeden z dwudziestki najbogatszych ludzi na świecie, a także właściciel sieci mediów noszących jego nazwisko. W latach 2002-2013 był przez trzy kadencje burmistrzem Nowego Jorku (wybranym jako Republikanin, później stał się niezależny, w 2018 wrócił do Demokratów, których członkiem był przed 2001). To drugi obok Bidena przedstawiciel „umiarkowanego” skrzydła. Wydaje się, że wskoczył do wyścigu dopiero gdy stało się widoczne, że były wiceprezydent mimo nazwiska bynajmniej nie wziął szturmem całej rywalizacji – Bloomberg start ogłosił pod koniec listopada, już po pięciu ogólnokrajowych debatach. Jak nietrudno się domyśleć, jego deklarowanym priorytetem jest gospodarka, gdzie prezentuje się jako najlepszy wybór, człowiek sukcesu wrażliwy też na dobro innych. Chciałby jako prezydent skupić się na pomocy średnim miastom poza bogatymi wybrzeżami USA stać się motorami wzrostu gospodarczego, dostosowując je do potrzeb rynku pełnego nowych technologii, pomagając małym przedsiębiorcom i zarazem podnosząc pensję minimalną do 15 dolarów za godzinę (głośny postulat Sandersa z 2016, dziś zasadniczo przyjęty przez wszystkich liczących się kandydatów, a od którego Bloomberg jeszcze kilka miesięcy temu się odżegnywał). Jest ze wszystkich uczestników wyścigu najmniej chętnym do rozszerzania ubezpieczeń społecznych czy zdrowotnych. Drugą sprawą, której Bloomberg poświęca wiele uwagi, jest ochrona klimatu, na którą od dłuższego czasu przeznacza znaczące sumy. Charakterystyczne dla niego jako byłego Republikanina i centrysty, że jest jedynym liczącym się kandydatem, który jest przeciwny powrotowi do umowy nuklearnej z Iranem, wynegocjowanej przez Obamę, a porzuconej przez Trumpa. Jest też wyraźnie bardziej proizraelskim z dwóch żydowskich kandydatów.
Swoją kampanię Bloomberg jako jedyny finansuje całkowicie samodzielnie, „na własną odpowiedzialność”. W ten sposób stara się wyróżnić na tle innych kandydatów, ale oznacza to również, że nie może wziąć udziału w debatach prawyborczych – warunkiem stawianym od początku przez DNC oprócz poparcia w sondażach jest odpowiednia suma uzyskanego od wyborców wsparcia finansowego. Bloomberg jednak deklaruje, że „nie przyjmie od nikogo złamanego centa”, „chętnie wziąłby udział, ale nie zmieni swoich zasad” i „w przeciwieństwie od Trumpa, nie jest zależny od grup wpływu”. Zamiast tego jego kampania starała się zwrócić na siebie uwagę podczas ostatniej debaty, np. publikując na Twitterze zdjęcie czterech klopsów, w tym jednego z nałożoną twarzą Bloomberga i hasłem „znajdź klopsa, który wygląda jak Mike” czy deklarując „Mike Bloomberg umie komunikować się telepatycznie z delfinami”. Później przedstawiła też przy pomocy klawisza CapsLock dwie dowcipne sondy – „JAKA JEST NAJLEPSZA CZĘŚĆ CIAŁA NA TATUAŻ BLOOMBERG 2020?” (opcje: plecy, czoło, szyja, udo) oraz „JAKIE DZIKIE ZWIERZĘ BYŁOBY NAJZABAWNIEJ WYPUŚCIĆ NA SCENĘ DEBATY DEMOKRATÓW BEZ OSTRZEŻENIA?” (opcje: struś, szop pracz, waran z Komodo). Ekstrawaganckim ruchem jest też nie branie udziału w pierwszych czterech prawyborach i skupienie się na „superwtorku” (o którym więcej niżej). Do rozstrzygnięć daleko, ale wydaje się wątpliwe, by taka strategia przyniosła byłemu burmistrzowi Nowego Jorku końcowy sukces.
Piąte miejsce z 6,8% zajmuje obecnie jedna z dwóch rewelacji prawyborów, kandydat z czołowych najmniej znany wcześniej – 38-letni Pete Buttigieg, w latach 2012-2020 burmistrz 101-tysięcznego South Bend w stanie Indiana. Jest on opcją pośrednią między dwoma skrzydłami, a podstawowe hasło jego kampanii to zmiana pokoleniowa. Jako 30-latek był najmłodszym burmistrzem miasta o wielkości ponad 100 tysięcy mieszkańców. Przed wyborami w 2015 wyznał, że jest gejem, a następnie uzyskał reelekcję z 80% poparcia. Pochodzi z inteligenckiej rodziny (ojciec profesor), skończył historię z literaturą na Harvardzie, a następnie filozofię, politykę i ekonomię (PPE, kierunek studiów najczęściej wybierany przez brytyjską elitę polityczną), oba jako prymus. Przez osiem lat był rezerwistą marynarki wojennej i w 2014 przez 7 miesięcy służył w Afganistanie, gdzie jego jednostka zajmowała się identyfikacją i zakłócaniem sieci finansowych terrorystów. Często pomagał też jako kierowca dowódcy. Ciężko mu więc zarzucić brak patriotyzmu. Dzięki temu doświadczeniu wygodnie mu zajmować pozycje antywojenne – deklaruje, że wycofa wojska z Afganistanu już w ciągu pierwszego roku prezydentury (poza nim i Tulsi Gabbard pozostali mówią tylko o końcu pierwszej kadencji). Z drugiej strony, w przeciwieństwie do Sandersa i Warren nie deklaruje potrzeby zmniejszenia budżetu wojska. Buttigieg est wyjątkowo dobrym mówcą, w spokojnym, elokwentnym stylu podobnym do Obamy. Ważnym elementem jego kampanii jest żarliwe, ale bardzo „postępowe” i „otwarte na miłość” chrześcijaństwo. W ostatnie Boże Narodzenie napisał na Twitterze „dziś dołączam do milionów na całym świecie w świętowaniu pojawienia się na ziemi Boga, który pojawił się na tym świecie nie w bogactwie lecz w biedzie, nie jako obywatel lecz jako uchodźca. Niezależnie od tego jak i gdzie świętujemy, wesołych świąt (autentyczne Merry Christmas)”.
Buttigieg nie jest krytykiem kapitalizmu, takim jak Sanders czy Warren. Nie jest zwolennikiem wprowadzenia powszechnego Medicaid czy likwidacji prywatnych ubezpieczeń zdrowotnych, jak dwoje wymienionych. Status „pierwszego otwartego homoseksualisty ubiegającego się o prezydenturę USA” daje mu jednak wiele punktów w oczach rewolucyjnej lewicy. Dokłada do tego poparcie dla dekryminalizacji imigracji oraz wprowadzenia licencji na posiadanie broni. Jednocześnie odwoływanie się do chrześcijaństwa czy honoru wojska czyni go atrakcyjnym dla bardziej centrowego skrzydła, hipotetycznie także dla części Republikanów i wyborców niezależnych. Jako człowiek wyjątkowo młody, z odległej od metropolii na obu wybrzeżach głębi USA, Buttigieg jest względnie wiarygodny jako „kandydat zmiany” wobec „wiecznie tych samych twarzy z Waszyngtonu”. To wygodny wybór dla bardziej umiarkowanych Demokratów, którzy nie chcą głosować na bliskich osiemdziesiątki Bidena i Bloomberga. Jest też potencjalnie mocny w swoim regionie – stanach Środkowego Zachodu, obok Indiany Ohio, Wisconsin, Michigan, Pensylwania – które w 2016 wszystkie poparły Trumpa, co zwłaszcza w wypadku trzech ostatnich było dla Demokratów sporym zaskoczeniem i zdecydowało o końcowym rozstrzygnięciu. W sondażach jest po Bidenie drugim najczęściej wskazywanym przez Demokratów jako najbardziej „wybieralny” w listopadzie. Praktycznie nikt nie spodziewał się, że utrzyma się w wyścigu tak długo, pokonując wielokrotnie bardziej rozpoznawalnych na starcie i mających nieporównywalnie bogatsze polityczne CV senatorów, gubernatorów i posłów. To samo można powiedzieć o kolejnym kandydacie.
Drugą obok Buttigiega rewelacją tej kampanii jest Andrew Yang, obecnie cieszący się poparciem na poziomie 4,4%. To kandydat najtrudniejszy do zaszufladkowania. 45-letni self-made milioner, dumny nerd i „ulubiony kandydat Internetu”, syn imigrantów z Tajwanu, którego sztandarowy postulat to konieczność wprowadzenia minimalnego dochodu podstawowego w wysokości tysiąca dolarów dla każdego Amerykanina wobec całkowitej nieuchronności zastępowania stanowisk pracy przez roboty. Yang stał się znany dzięki swojej książce z 2018, stanowiącej punkt wyjścia jego kampanii – „Wojna przeciwko zwykłym ludziom”, z podtytułem „Prawda o znikających miejscach pracy w Ameryce i o tym, dlaczego minimalny dochód podstawowy to nasza przyszłość”. Jej pierwsze zdanie ma zaszokować odbiorcę: „Piszę do was z wnętrza technologicznej bańki, by dać wam znać, że idziemy po wasze miejsca pracy”. Dalej pisze wprost: „W tej chwili jedni z najmądrzejszych ludzi w kraju starają się wymyśleć, jak zastąpić cię robotnikiem sprowadzonym z zagranicy, tańszą wersją ciebie, lub, coraz częściej, widgetem, oprogramowaniem lub robotem. Nie ma w tym złej woli. Rynek nagradza dużych biznesmenów za czynienie rzeczy bardziej wydajnymi. Wydajność nie kocha zwykłych ludzi. Kocha wykonywanie rzeczy w najtańszy możliwy sposób”. „To nie dystopijna wizja przyszłości – to rzeczywistość”. Zjawisko to Yang nazywa Wielkim Wypieraniem (Great Displacement).
Yang prezentuje sporo danych statystycznych pokazujących grozę problemu. Takie jest też hasło, które on i jego zwolennicy, nazywający się wesoło YangGang, noszą na granatowych czapkach z daszkiem, bardzo podobnych do czerwonych Trumpa – „MATH” zamiast „MAGA” obecnego prezydenta. “MATH” to zdrobnienie od „matematyka”, ale również odwołanie do zwrotu Just do the math – „Po prostu to policz (i wszystko będzie jasne)”. Yang konsekwentnie zwraca się do „zwykłych ludzi”, przekonując, że brak miejsc pracy to centralny problem, przed jakim stoi amerykańskie społeczeństwo, z którego wynikają i wynikać będą tylko na coraz większą skalę m.in.: „używki, przemoc domowa, znęcanie się nad dziećmi i depresja. Dziś 40% przychodzących na świat Amerykanów to dzieci nieślubne, w znacznym stopniu z powodu kruszącego się odsetka małżeństw wśród dorosłych z klasy pracującej, a przedawkowanie używek i samobójstwo wyprzedziły wypadki samochodowe jako czołowe przyczyny śmierci. Większość amerykańskich gospodarstw domowych już opiera się w jakiejś formie na pomocy rządu. W niektórych częściach USA, 20% dorosłych w wieku produkcyjnym ma dziś orzeczenie o niepełnosprawności, z rosnącą liczbą stwierdzonych zaburzeń nastroju. Amerykanie, którzy nie mogą znaleźć pracy, zamiast niej znajdują rozpacz”.
Sukces Yanga wynika na pewno z faktu, że sam świetnie radzi sobie w status quo. Nie jest więc łatwo nazwać go kolejnym nie znającym życia lewicowym idealistą snującym papierowe wizje. Robi też wrażenie wyjątkowo autentycznego, wesołego, ciepłego, gotowego długo i uczciwie rozmawiać na temat swoich propozycji. W książce opowiada całe swoje życie, od przestraszonego, stereotypowego aspołecznego i dobrego z matematyki Azjaty do zaradnego przedsiębiorcy z żoną i dziećmi. Często żartuje z samego siebie i nie brzmi w tym sztucznie. Bezwarunkowy dochód podstawowy miałby w jego wizji zastąpić wszelkie inne świadczenia socjalne. Z zasady wynosiłby tyle samo w całym kraju, co miałoby wspomagać ludzi z biedniejszych regionów. W przeciwieństwie do większości konkurentów, niewiele atakuje Trumpa i jego sympatyków, podkreślając za to często, że Amerykanie są wspólnotą, a wspólnota to wartość, o którą trzeba dbać. Yang chętnie chodzi przekonywać do swoich racji również do prawicowych programów, nawet do tych z najbardziej wolnorynkowymi prowadzącymi i nawet tych trwających po kilka godzin. W innych kwestiach poglądy Yanga nie wykraczają istotnie poza główny nurt Demokratów.
Kolejne miejsca zajmują już kandydaci raczej nie mający większych szans i niczym się też specjalnie nie wyróżniający. Amy Klobuchar, od 2007 senator z Minnesoty, ma w tej chwili średnio 3,9%. Ostatnio przypomniał o niej „New York Times”, który chciał postanowił po raz pierwszy w historii naraz dwóch kandydatów – a dokładnie dwie kandydatki, Warren i właśnie Klobuchar – jako reprezentantów dwóch skrzydeł Partii Demokratycznej, a także dwie kobiety, gdyż „przyszedł czas na prezydenta kobietę”. Dalej z 1,8% miliarder-liberalny filantrop Tom Steyer, zajmujący się głównie ochroną środowiska.
Na okrągły 1% łapie się jeszcze Tulsi Gabbard, od 2013 przedstawiciel stanu Hawaje w Izbie Reprezentantów, postać wyjątkowo barwna. Jest córką Samoańczyka-katolika i białej Amerykanki-hinduistki, pierwszą w Kongresie “Samoan American” i pierwszą hinduistką. Od 22. roku życia jest członkiem Gwardii Narodowej stanu Hawaje, służyła w Iraku i Kuwejcie. W 2016 wspierała Sandersa przeciwko Clinton. Jest czołową przeciwniczką interwencji zbrojnych i niektórych umów o handlu międzynarodowym, a także wojny celnej z Chinami. Krytykuje Trumpa za wspieranie Arabii Saudyjskiej, ale spotkała się z nim jako prezydentem-elektem, deklarując chęć wpływu na niego zanim zdominują go republikańscy neokonserwatyści. Steve Bannon powiedział kiedyś, że ją uwielbia i takich właśnie Demokratów chciałby wspierać. Gabbard „siedzi” głównie w polityce zagranicznej. Krytykuje Trumpa za niespełnienie obietnic dotyczących wycofania z Afganistanu, konflikt z Iranem, kontynuację współpracy z Saudami, ataki na prezydenta Syrii Assada. Kilka tygodni przed ogłoszeniem startu w wyborach napisała „bycie dziwką Arabii Saudyjskiej to nie ’po pierwsze Ameryka’ (America First – hasło Trumpa)”. W styczniu 2017 spotkała się w Syrii z Assadem bez konsultacji z kierownictwem partii, nie mówiąc o rządzie. Jest też oczywiście zwolenniczką ocieplania relacji z Rosją. Niedawno wyróżniła się też, wstrzymując się podczas głosowania nad impeachmentem Trumpa w Izbie Reprezentantów. Kierownictwo partii ewidentnie jej nie lubi, a ona sama wielokrotnie oskarżała DNC o utrudnianie jej kampanii, np. dobieranie sondaży tak, by nie załapała się na debaty. Brała udział w pierwszej, drugiej i czwartej, będąc wtedy najczęściej wyszukiwaną w Google kandydatką. Kilka miesięcy temu Hillary Clinton stwierdziła, że Rosja będzie chciała wystawić Gabbard jako niezależną kandydatkę w listopadzie, by pomóc Trumpowi w zwycięstwie. Przed tym zarzutami bronił jej sam Trump, ale także inni kandydaci Demokratów, m.in. Sanders, Buttigieg i Yang. Niedawno Gabbard zapowiedziała pozwanie Clinton za te słowa, acz deklarację tę można odczytywać jako desperacką próbę zwrócenia na siebie uwagi wobec niepowodzenia kampanii.
Perspektywy
Pierwszy miesiąc to kluczowy etap właściwych prawyborów. W jego trakcie wyklaruje się czytelny lider lub kilkoro liderów, a znaczna część pozostających jeszcze dziś w wyścigu słabszych kandydatów zrezygnuje, zazwyczaj popierając jednego z rywali. Zobaczymy wreszcie, na ile sondaże i przewidywania przekładają się na realne poparcie wyborców.
Kalendarz tego okresu prezentuje
się następująco:
3 lutego – głosowanie w Iowa (41 delegatów do zdobycia).
7 lutego – ósma debata pozostających w wyścigu kandydatów.
11 lutego – głosowanie w New Hampshire (24 delegatów).
19 lutego – dziewiąta debata.
22 lutego – głosowanie w Nevadzie (36 delegatów).
25 lutego – dziesiąta debata.
29 lutego – głosowanie w Karolinie Północnej (54 delegatów).
3 marca – „Super wtorek” – największe w ciągu całych prawyborów głosowanie w 14 stanach i 1 terytorium zależnym, które razem wyłoni aż 1344 delegatów. Tym samym łącznie wybranych będzie już 38% z całkowitej liczby „zobowiązanych” głosujących na Konwencji Krajowej.
Jeśli którykolwiek pojedynczy kandydat wygra wszystkie z pierwszych czterech prawyborów, stanie się zdecydowanym faworytem całości przed „Super wtorkiem” i dalszą częścią kampanii. Nawet i Iowa i New Hampshire to bardzo silna pozycja. W tym roku mamy jednak wyjątkowo wyrównaną stawkę, a także sporo kandydatów z dalszych miejsc, którzy mogą trwać w wyścigu, by nieść płomień swojej sprawy (np. Yang). Partyjna lewica liczy na to, że bez względu na rozwój wypadków, gdy przyjdzie do ostatecznych rozstrzygnięć, Warren poprze Sandersa lub Sanders Warren, a ich łączna siła okaże się większa od tej establishmentu. Na pewno po Bloombergu można się spodziewać poparcia Bidena, gdy sam zdecyduje się zrezygnować – ale nie jest jasne, kiedy to nastąpi. Co zrobiłby „powiew świeżości” Buttigieg, postawiony przed wyborem między 77-letnim centrystą a 78-letnim socjalistą, jednym i drugim ponad dwa razy od niego starszym? Oczywiście może też się wstrzymać i „pozostawić wybór Amerykanom”. Na pewno wszyscy będą grali na siebie tak długo jak to będzie miało sens, tym samym zwiększając szanse historycznego braku większości przed Konwencją – choć oczywiście trzeba pamiętać, że tego rodzaju „wyjątkowe” i skomplikowane scenariusze prawie zawsze pozostają na etapie medialnych spekulacji. Formalnie wszyscy kandydaci (oprócz Tulsi Gabbard) z góry zobowiązali się poprzeć jesienią ostatecznego zwycięzcę prawyborów.
Historycznie szanse pokonania urzędującego prezydenta wybranego w wyborach nie są duże – w ciągu ostatnich stu lat udało się to tylko trzykrotnie, za każdym razem w dość wyjątkowych okolicznościach. W 1932 Franklin D. Roosevelt pokonał Herberta Hoovera, gdy szalał Wielki Kryzys. W 1980 Ronald Reagan pokonał Jimmy’ego Cartera, gdy ten przez rok nie umiał uwolnić amerykańskich zakładników z ambasady w Teheranie. W 1992 Bill Clinton pokonał George’a H.W. Busha, gdy niezależny, „trzeci” kandydat otrzymał aż 19% głosów (w tym roku takowym mógłby być co najwyżej jakiś czujący się pokrzywdzonym Demokrata). Z jednej strony Trump będzie więc niezależnie od rywala przystępował do jesiennej kampanii jako faworyt, z drugiej media głównego nurtu będą znów robiły wszystko, by przedstawić jego ponowny wybór jako niemożliwy, nieprawdopodobny, niezgodny z prawami historii. Będą to robili szczególnie ci przedstawiciele establishmentu, którzy dalej nie rozumieją, że wybór obecnego prezydenta nie był kaprysem chorych z nienawiści, frustracji i uprzedzeń białych mężczyzn (Trump swoją „narodową” retoryką uzyskał również niewiele, ale jednak większy odsetek głosów Latynosów i czarnoskórych niż „otwarty” i proimigracyjny Republikanin Romney w 2012). Na analizę szans obu lub obojga rywali w wyborach powszechnych przyjdzie jednak czas za kilka miesięcy, a na razie Donald Trump może wygodnie usiąść w Białym Domu i obserwować, jak jego potencjalni konkurenci ranią siebie nawzajem. Będzie też na pewno starał się te ostatnie miesiące względnego spokoju wykorzystać na jakieś sukcesy, które pomogą mu w listopadzie – może np. wreszcie zacznie wycofywać wojska z Afganistanu, po trwającej 19 lat wojnie? Najmłodsi biorący w niej udział amerykańscy żołnierze urodzili się już po jej rozpoczęciu. Naturalną przewagą incubenta jest posiadanie inicjatywy. Trzeba wreszcie pamiętać, że wraz z prezydentem Amerykanie wybiorą również 1/3 senatorów i całość Izby Reprezentantów. Kto do tego starcia poprowadzi zbliżającą się do dwusetnych urodzin Partię Demokratyczną? Pierwsze odpowiedzi już w najbliższy poniedziałek dadzą nam mieszkańcy stanu Iowa. Jego dewiza brzmi „Nasze wolności będziemy cenić i nasze prawa zachowamy”. Zobaczymy.
Moje wcześniejsze teksty:
O rewolucji islamskiej i początkach (do śmierci ajatollaha Chomeiniego w 1989) Islamskiej Republiki Iranu -> KLIK
O rządach i wizji sprawującego od siedemnastu lat władzę w Turcji Recepa Tayyipa Erdoğana -> KLIK
O istocie rewolucji, na przykładzie Mao Zedonga, rozpatrzonego przy pomocy twórczości Fiodora Dostojewskiego -> KLIK
O trwającym przewartościowaniu ideowym w USA -> KLIK
O generale Qassemie Solejmanim i jego zabiciu przez Donalda Trumpa -> KLIK