Według scenariusza moskiewskiego
W trakcie okrągłego stołu zgodnie ze scenariuszem Moskwy ustalono, że przeprowadzone zostaną wolne w 100% wybory do senatu i w 35% do sejmu (65% miejsc miał dostać PZPR i jego satelici). Opozycja startowała pod szyldem Komitetu Obywatelskiego (listy zdominowali opozycjoniści wykorzenieni z polskiej tradycji narodowej). KO w 100% demokratycznych wyborach do senatu zdobył 92 miejsca (na 100) a PZPR zero. W wyborach do sejmu na 161 miejsc obsadzanych demokratycznie opozycja zdobyła 160. By PZPR znalazł się w parlamencie, sprzecznie z prawem zmieniono ordynację. Wyniki były zaskoczeniem dla wszystkich. Wyłoniony w wyborach sejm poparł rząd opozycjonisty Mazowieckiego, w którym resorty siłowe oddane były PZPR.
Myśl Polska o wyborach 4 czerwca
W pierwszym czerwcowym numerze z 1989 redakcja emigracyjnej (wydanej przez Stronnictwo Narodowe) „Myśli Polskiej” zamieściła kilka artykułów poświęconych wyborom. Kandydatami w tych wyborach było dwu publicystów „Myśli Polskiej”: „Romuald Starosielec kandydował w okręgu sieradzkim na senatora, a Marian Piłka do Sejmu w okręgu Garwolin. Obaj stawali pod własnym szyldem jako kandydaci katolicko-narodowi, poza blokami i choć zdobyli znaczny w tych warunkach procent głosów, wybory przegrali. […] Dwaj inni kandydaci stający również pod wyraźnym sztandarem katolicko-narodowym Marek Jurek (którego artykuły również pojawiły się w „Myśli”) oraz Jan Łopuszański zostali wybrani z listy Solidarności, pierwszy w Lesznie wielkopolskim, drugi w okręgu radomskim. Według tymczasowych ocen trzech lub czterech innych kandydatów o wyraźnym kierunku katolicko-narodowym weszło do sejmu”.
Marek Jurek
Największą karierę spośród współpracowników „Myśli Polskiej” zrobił Marek Jurek. W PRL był współzałożycielem Ruchu Młodej Polski oraz członkiem władz Niezależnego Zrzeszenia Studentów, pisywał w podziemnej „Polityce Polskiej”. Marek Jurek był w III RP czterokrotnie posłem, od 1995 do 2001 członkiem KRRiT (z nominacji Wałęsy), od 2005 do 2007 marszałkiem sejmu. W 1989 zakładał ZChN (w którym działał wraz z Niesiołowskim), w 1999 odwiedził Pinocheta (towarzyszył mu Michał Kamiński z kancelarii Kaczyńskiego). Odszedł z ZChN do Przymierza Prawicy. Wraz z Przymierzem wszedł w skład PiS. Opowiadał się przeciw integracji z UE. Z PiS odszedł z powodu proaborcyjnej postawy władz partii. Założył własną partię Prawica Rzeczypospolitej. Pod własnym szyldem dwa razy przegrał w wyborach do senatu. Posłami zostali też związani z Ruchem Narodowym Jan Łopuszański i Marian Piłka.
Jan łopuszański
Jan Łopuszański w PRL doradzał „Solidarności” i „Solidarności” Rolników Indywidualnych. W III RP był czterokrotnie posłem, działaczem ZChN, sprzeciwiał się integracji z NATO i UE (było to powodem jego odejścia z ZChN i stworzenia własnej partii „Porozumienie Polskie”), przegrał w wyborach prezydenckich i wybory do senatu.
Marian Piłka
Marian Piłka w PRL pracował jako asystent w Ośrodku Badań Społecznych Regionu Mazowsze NSZZ “Solidarność”, był redaktorem w wydawnictwie archidiecezji warszawskiej. Działał w Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela, Komitecie Porozumienia na rzecz Samostanowienia Narodu, Klubach Służby Niepodległości, Ruchu Młodej Polski. W stanie wojennym internowany. W III RP był trzykrotnie posłem, od 1989 do 1996 był doradcą w Urzędzie Rady Ministrów, członkiem ZChN, Przymierza Prawicy, PiS, Prawicy Marka Jurka. Publikuje w prasie katolickiej i jest doradca naczelnego dyrektora Archiwów Państwowych.
Albin Tybulewicz
Wyniki wyborów 4 czerwca na łamach „Myśli Polskiej” zrelacjonował Albin Tybulewicz, stwierdzając, że „Pierwsza runda wyborów do Senatu i Sejmu przyniosła druzgocącą klęskę PZPR i jej przybudówkom. Na 35 miejsc z tzw. listy krajowej, na której był „kwiat” dygnitarzy partyjnych przeszło tylko dwóch kandydatów, którzy dostali ponad 50% głosów, a przepadli wszyscy inni włącznie z premierem Rakowskim i gen. Kiszczakiem. Z pozostałych 264 mandatów koalicji partyjnej do Sejmu przeszły w pierwszej rundzie tylko trzy osoby, a reszta zdobyło mizerne kilka lub kilkanaście procent głosów (około trzy razy mniej niż kandydaci z listy krajowej). W drugiej rundzie lista krajowa została wycofana i zastąpiona innymi partyjnymi. Przy frekwencji tylko 25-31%, partia z sojusznikami dostała swoich zagwarantowanych 299 posłów.
Lista bezpartyjnych, czyli „Solidarności” odniosła ogromny sukces: na 161 mandatów do Sejmu już w pierwszej rundzie wybrano 160 posłów, a pozostały jeden kandydat ma trzy razy więcej głosów niż jego przeciwnik. Z tych 160 posłów około 20 uzyskało ponad 80% głosów, 86 powyżej 70% (np. Jan Edward Łopuszański z KIK’u radomskiego otrzymał 74%), i tylko kilkunastu między 50 a 59% (m.in. Marek Jurek, prezes klubu „Ład i Wolność” w Poznaniu – Ruch Młodej Polski – 53%). W Senacie na 100 mandatów „Solidarność” zdobyła 92, z tego trzy osoby otrzymały ponad 80% głosów: Józef Ślisz, rolnik (rzeszowskie), dr med. Zofia Kuratowska z Warszawy, i prof. Roman Ciesielski, b. rektor Politechniki Krakowskiej. W drugiej rundzie „Solidarność” zdobyła pozostały jeden mandat poselski (58% przeciwko 36% dla niezależnego kandydata) oraz siedem na ośmiu senatorów. Tylko jeden kandydat „Solidarności” na senatora przepadł: w woj. pilskim wybrany został Henryk Stokłosa, jeden z polskich miliarderów. Interesujący też był wynik w Radomiu, Senatorem został agnostyk Jan Józef Lipski, kandydat „Solidarności” (66%), wygrywając przeciwko Janowi Pająkowi (27%), mimo że ten ostatni był popierany przez Kościół i przez już wybranych posłów i senatora. „Gazeta Wyborcza” oblicza, że 80% posłów i senatorów „Solidarności” było internowanych, 50% było więzionych, a 70 osób straciło pracę z powodów politycznych.
W drugiej rundzie frekwencja była dużo wyższa (35-60%) tam, gdzie był kandydat „Solidarności”, w porównaniu do śmiesznej frekwencji (poniżej 31%) gdzie wybór był między dwoma partyjnymi.
Tak więc „Solidarność” zdobyła 99% mandatów w wolnych wyborach do Senatu, a 100% w niby wolnych wyborach do Sejmu. Biorąc razem Sejm i Senat (460+100 mandatów), „Solidarność” ma 260, czyli 46.4% posłów i senatorów.
Nastąpiła też rzeź kandydatów niezależnych. Tylko ośmiu z nich zdobyło ponad 20% głosów, dwudziestu siedmiu dostało pomiędzy 15 a 20%, a setki innych dużo mniej. Dla przykładu Marian Piłka z Ruchu Młodej Polski otrzymał trochę ponad 16%, a Romuald Starosielec, kandydat do Senatu dostał 6.5% głosów. Chrześcijańscy demokraci uzyskali następujące procenty: prof. Ryszard Bender 15.4%, Janusz Zabłocki 2.8%, a mec. Władysław Siła- Nowicki około 22%. Inne przykłady: Jerzy Ozdowski dostał 8.2%, Jerzy Urban około 18%, a Leszek Moczulski 10.2%. Nawet prorektor Uniw. Warszawskiego prof. Andrzej Tymowski zdobył tylko 4.6%.
Rzeź ta nastąpiła, bo nawet ci niezależni, którzy w latach 1980-81 nie wstąpili do „Solidarności” (znam osobiście takie osoby) obecnie chcieli zademonstrować swój negatywny stosunek do komunistycznego reżimu w pierwszej szansie od ponad 40 lat. Uznali oni siłę „Solidarności” przy „okrągłym stole” i głosowali nawet na Jacka Kuronia (66%) przeciw Sile-Nowickiemu, choć woleliby wybrać mecenasa o pięknej karcie, a nie b. „czerwonego harcerza”.
Wyraźnie większość narodu poparła listę „Solidarności” (głosowało 62% na ponad 27 milionów uprawnionych). Chociaż około jedna trzecia wyborców nie oddała głosu, nie znaczy to wcale, że ta grupa jest prorządowa (jak twierdzi partia): składa się ona z tych, którzy od 1981 r. wyłączyli się ze spraw narodu i budują własną karierę w swoich przedsiębiorstwach; są w tej grupie też sfrustrowani członkowie partii („beton”), ale najwięcej jest chyba sceptyków, którzy nie wierzą „Solidarności”, że pójdzie na drastyczne, ale konieczne reformy gospodarcze, a rządowi, że nie dotrzyma umów. Nie jest to zresztą dziwne, bo znali ze środków masowego przekazu krwawą łaźnię na ulicach i placach miast chińskich urządzona przez Denga i jego popleczników, którzy tak niedawno mieli wspaniałą prasę na Zachodzie jako „liberałowie” prowadzący Chiny do systemu wolnorynkowego i demokracji. Jest rzeczą niepokojącą, że władze Związku Sowieckiego z „liberałem” Gorbaczowem na czele nie potępiły tego, co się dzieje w Chinach.
Oczywiście ma rację prof. Tymowski, że w Polsce „monopartia stworzyła monoprozycję”. A mec. Siła-Nowicki twierdzi, że „okrągły stół” był głównie dekoracja bez znaczenia, gdyż legalizację „Solidarności” zdecydowało plenum Komitetu Centralnego PZPR. Listę kandydatów do Sejmu i Senatu ustaliła grupa doradców Lecha Wałęsy zdominowana przez lewicę laicką i „lewicę” katolicka z grupy „Tygodnika Powszechnego”. Dlatego też Aleksander Hall przez zmuszenie Komitetu Obywatelskiego „Solidarności” do głosowania, żądając pluralizmu politycznego w opozycji, obnażył monopol tych dwóch grup, które w żadnym wypadku nie reprezentują większości narodu.
To prawda, że olbrzymia większość nowych posłów i senatorów z ramienia opozycji to katolicy i na pewno dobrzy demokraci, wśród nich jednostki o bardzo pięknej przeszłości jak np. prof. Ciesielski. Pytanie jest tylko czy posłowie i senatorowie teraz wyłamują się spod kurateli dwóch grup lewicowych i nie dadzą się zapędzić do głosowania jako mono opozycja pod naciskiem populistycznej demagogii żądającej jedności wobec przeważających sił partii i rządu. Pierwszym obowiązkiem nowego parlamentu jest interes narodu, a nie „Solidarność” czy „drużyna Wałęsy”.
Przed nowym Zgromadzeniem Narodowym stoją olbrzymie problemy […] dotychczasowe reformy ekonomiczne są tylko powierzchowne. Standard życiowy jest niski, Śląsk i Kraków są katastrofa środowiskowa, infrastruktura rozpada się, nowoczesna telekomunikacja nie istnieje, a naród jest sceptyczny i zmęczony. […] Mimo apeli Wałęsy, pomoc z innych krajów Zachodu wygląda bardzo problematycznie. .”.
Romuald Starosielec
Bez optymizmu wybory oceniał też Romuald Starosielec. „Smutkiem napawa fakt, że obecni przywódcy odradzającej się »Solidarności« budowanie demokracji rozpoczęli od jej łamania. Nie zgodzili się na rozszerzenie bazy politycznej Komitetu Obywatelskiego o inne ugrupowania niż te, które wywodzą się, lub pozostają w ścisłym kontakcie z nurtem zwanym „lewica laicka”. Przy okrągłym stole zawarto wiele kontrowersyjnych porozumień bez oglądania się na innych. O najistotniejszych kwestiach gospodarczych, społecznych i politycznych decydowano bez konsultacji z całe resztą opozycji. Wreszcie wysunięto kandydatów do parlamentu w sposób, który nie ma wiele wspólnego z demokracją.
Dopiero w trakcie trwania kampanii wyborczej społeczeństwo uświadomiło sobie, że wybory rozegrały się na etapie powoływania kandydatów, których wyłaniała i zatwierdzała lewica solidarnościowa, ignorując fakt, że naturalne do tego prawo mają regionalne, opozycyjne grupy i środowiska. Kandydatów narzucano z centrali według znanych wzorów praktykowanych przez reżim od kilkudziesięciu lat, dopuszczając tylko jedną listę, tak jakby ta „grzeczna” część „Solidarności” miała decydować za całą opozycję. Żyliśmy dotąd pod presją nomenklatury, która twierdziła, że ma monopol na władzę. Teraz ujrzeliśmy nowego monopolistę, posiadającego rzekomo monopol na opozycję.
Ten tak uzurpatorski, że chwilami wręcz groteskowy monopol był traktowany przez Warszawski Komitet Obywatelski oraz komitety wojewódzkie śmiertelnie poważnie. Ustalono z rządem, że wybory będą „niekonfrontacyjne”. (Ten dziwoląg językowy w odniesieniu do wyborów niewątpliwie wejdzie do historii światowego parlamentaryzmu). Słowa dotrzymano. Natomiast zrobiono wybory „konfrontacyjne” wobec innych kandydatów wyłanianych przez opozycję. Podejrzewam, że doradcy Wałęsy nie w pełni uzmysłowili sobie całą absurdalność takiego stanowiska. Przez ostatnie kilka miesięcy w swych enuncjacjach odmieniano na wszystkie przypadki słowo „pluralizm”, a gdy nastał czas na jego praktyczne zastosowanie w wyborach ,odmówiono innym opozycyjnym kandydatom prawa do brania w nich udziału. Tych działaczy opozycyjnych, którzy mimo olbrzymiej presji zdecydowali się kandydować, nazywano często „warchołami”. Walczono więc nie z kandydatami wysuniętymi przez reżim, lecz kandydatami opozycji. Nic więc dziwnego, że wielu wyborców identyfikujących się z poglądami kandydatów opozycyjnych znajdujących się poza „drużyną Wałęsy”, przestało Komitet Obywatelski uznawać za opozycję.
Na tym tle dochodziło do wielu dramatów moralnych. Duża część wyborców poddana przymusom dawnej lub obecnej lojalności organizacyjnej, wbrew swym przekonaniom skreślała kandydatów pod względem ideowym i politycznym o wiele sobie bliższych. Do rangi symbolu urasta dopisek na karcie do głosowania na warszawskim Żoliborzu, gdzie jeden z wyborców przy nazwisku Siły-Nowickiegó napisał: „sercem jestem z Panem” a jednocześnie go skreślił, oddając głos na Kuronia. Komitet Obywatelski zastrzegł sobie przy tym wyłączność do posługiwania się symbolami „Solidarności”, odmawiając prawa do ich używania kandydatom spoza swej listy. Wobec faktu niedopuszczania do zebrania legalnych władz „Solidarności” nikt nie może w tej chwili mieć wyłączności na jej symbole.
Wyniki wyborów pokrywały się na ogół z przewidywaniami. Mandaty przeznaczone dla bezpartyjnych zdobyli niemal wyłącznie kandydaci Komitetu Obywatelskiego. Inaczej być nie mogło, gdyż nie były to normalne wybory. Był to raczej plebiscyt, w którym wyborcy mieli opowiedzieć się bądź za jedną, bądź drugą listą. Ponieważ żadna inna siła opozycyjna nie była do tej próby tak dobrze organizacyjnie i finansowo przygotowana, obecna była tylko w zasadzie lista Wałęsy. Polacy głosowali w tych wyborach na szyld „Solidarności”, nie wnikając najczęściej w to, czy akurat ta grupa ma do tego szyldu wyłączne prawo. Głosowali za nadzieją, a taką nadzieją dla milionów Polaków pozostaje nadal tradycja i idea „Solidarności”.
Wchodzimy obecnie w nowy etap walki o polityczne samostanowienie. Mimo całego krytycyzmu wobec polityki Wałęsy i jego obecnych doradców oraz sposobu przeprowadzenia wyborów należy w aktualnym rozwoju sytuacji polityczne dostrzec wiele stron dodatnich, których nie sposób negować. Pozostaje jednak wiele wątpliwości, jak na przykład ta, na ile zbliżenie pomiędzy lewicą solidarnościową a lewica rządową ma charakter taktyczny, a na ile wynika z ideowego i programowego powinowactwa. Jest te zagadnienie niezwykle istotne, gdyż będzie ono uzależniało wiele praktycznych posunięć. Rozgorzeje z pewnością walka o to, czym ma by „Solidarność”. Lewica laicka związana doktrynalnie z wizją aktywnych związków zawodowych w dziedzinie polityki, będzie starała się utrzymać władzę nad „Solidarnością”, by wykorzystać ten związek do swych politycznych pociągnięć. „Solidarność” była ruchem ogólnonarodowym spełniającym pod postacią związku rolę ruchu narodowych rewindykacji. W nowych warunkach sferą polityczną powinny zajmować się powołane do tego stronnictwa i partie. Należy więc zabiegać o jak najszybsze ich powstanie, legalizację i rozwój. Dopiero wówczas będziemy mogli mówić o normalnym życiu politycznym. Gdy to osiągniemy wybory do parlamentu i samorządów terytorialnych staną się autentyczne, a całe społeczeństwo przejdzie przez tak potrzebną, już obecnie przyspieszoną lekcję edukacji politycznej”.
Marian Piłka
Marian Piłka z większym optymizmem oceniał wybory 4 czerwca 1989. „Minione wybory do Zgromadzenia Narodowego, choć nie w pełni demokratyczne, są niewątpliwie wydarzeniem historycznym. Oznaczają bowiem nie tylko kontynuowanie procesu zapoczątkowanego w latach 80/81 i tym samym definitywnego zakończenia okresu stanu wojennego, ale także są zasadniczym krokiem ku demokracji i niepodległości państwa polskiego. Po raz pierwszy bowiem komuniści zdecydowali się na poddanie się demokratycznej weryfikacji i tym samym zainicjowali proces zmian ustrojowych.
Doniosłość tego faktu nie jest podzielana przez znaczne część polskiej opinii publicznej. Sam fakt blisko 40% absencji wyborczej świadczy o lekceważącym stosunku znacznej części społeczeństwa do tego wydarzenia. Pomijając tych, którzy nigdy nie uczestniczą w podobnych przedsięwzięciach, około 20 do 30% świadomie nie skorzystało z możliwości wyboru własnych posłów i senatorów. Tylko do pewnej ich części dotarły apele radykalnej opozycji wzywające do bojkotu. Niewątpliwie głównym powodem tak dużej absencji jest dominująca w społeczeństwie apatia i niewiara w możliwość zasadniczych zmian.
Obecna „odwilż” z daleko większym zakresem wolności niż w latach 80/81 nie wyzwoliła energii i entuzjazmu tak charakterystycznego dla tamtego okresu. Choć Komitet Obywatelski potrafił bardzo szybko zorganizować tysiące ochotników do przeprowadzenia kampanii wyborczej, to jednak ślamazarne tempo rozwoju NSZZ Solidarność jest bardziej adekwatnym wyrazem panujących nastrojów niż spektakularny sukces wyborczy. Po prostu wynik wyborów był wyrazem panujących sympatii, a nie wyrazem gotowości czynnego zaangażowania się. Wyborcy, co było do przewidzenia, w sposób bezapelacyjny poparli kandydatów Komitetu Obywatelskiego, skreślając kandydatów obozu rządzącego.
Beneficjantem tych wyborów okazało się środowisko lewicy laickiej, będące trzonem Komitetu Obywatelskiego. Komitet ten, jak trafnie zauważył W. Wasiutyński, jest tylko pozorna koalicja, bowiem poza różnorodnymi nazwiskami stoi jedna orientacja polityczna. Ona też zadecydowała ostatecznie o składzie kandydatów firmowanych etykieta Solidarności. Poza pojedynczymi wyjątkami oraz znaczną ilością postaci apolitycznych reprezentowali oni lewicową orientację.
Protest przeciwko niedemokratycznej procedurze mianowania kandydatów zgłosił Aleksander Hali, a kilku członków K.O. (m.in. Wiesław Chrzanowski i Jan Olszewski) wycofali się z Komitetu na znak protestu. Lewicowy w swej zdecydowanej większości skład reprezentacji firmowanej przez Solidarność skłonił pozostałe środowiska polityczne albo do wycofania się z walki o mandaty, albo też wystawienie jedynie symbolicznej reprezentacji.
Skreślanie kandydatów obozu rządzącego, a zwłaszcza listy krajowej, było wyrazem woli społeczeństwa odrzucenia istniejącego systemu, także w jego „reformatorskiej” wersji. Natomiast przegrana niezależnych kandydatów opozycyjnych miała bardziej skomplikowane podłoże. Przede wszystkim potwierdziło się przekonanie, iż w skali masowej jedyna powszechnie zrozumiała formuła opozycyjna, jest formuła Solidarności. Wszelkie inne grupy polityczne albo nie są powszechnie znane, albo też ich formuła nie jest wystarczająco wyrazista czy też (jak w przypadku KPN), nie jest powszechnie aprobowana. I choć widać wyraźny kryzys Solidarności jako ruchu ogólnonarodowego, to jednak w świadomości społecznej nie istnieje żadna poważna kontrpropozycja dla Solidarności. Wszystkie pozostałe ruchy opozycyjne, choć grupują znaczna część aktywnych politycznie środowisk, nie stanowią (ze względu na swoje zróżnicowanie i zatomizowanie) rzeczywistej konkurencji. Także krótki okres kampanii wyborczej był przede wszystkim korzystny dla kandydatów K.O., bowiem K.O. prowadził kampanię obliczona jedynie na wywołanie emocjonalnych sentymentów wobec Solidarności i Lecha Wałęsy.
Była to kampania nie na rzecz programu a na rzecz symboli. Brak czasu nie pozwolił na rzeczywistą konfrontację programową, a zawłaszczenie przez lewicę symbolu Solidarności postawiło kandydatów niezależnych w znacznie trudniejszej sytuacji. Należy także wspomnieć o nieproporcjonalnie małych w porównaniu z Komitetem Obywatelskim środkach materialnych, poza tym stosowano swoisty szantaż, twierdząc, iż wystawianie niezależnych kandydatów rozbije opozycyjny elektorat i tym samym doprowadzi do wyboru kandydatów strony rządowej. Pomimo całego swego prymitywizmu, to rozumowanie okazało się bardzo skuteczne. Istota całej kampanii wyborczej K.O. nie była konfrontacja programowa, a jedynie próba zdezawuowania niezależnych kandydatów, którym odmawiano moralnego prawa do kandydowania i wywierano różnorakie presje mające na celu ich rezygnację z kandydowania. Właśnie w tej kampanii uwidocznił się cały „bolszewizm” środowisk lewicowych, które w znacznej mierze kontynuowały komunistyczne metody zwalczania konkurentów. Wszelkie rekordy kłamstw i pomówień biła „Gazeta Wyborcza” pod redakcją Adama Michnika.
Te wszystkie czynniki spowodowały, iż wybory przekształciły się w swoisty plebiscyt: przeciwko władzy a za Solidarnością. I rezultat był bezwzględny. Odrzucono prawie całą listę krajową i to pomimo wezwań Lecha Wałęsy do głosowania na „reformatorów”, jak też uniemożliwiono wyłonienie w pierwszej turze posłów z mandatów zarezerwowanych dla obozu rządzącego. W pierwszej turze jedynie jeden poseł K.O. i ośmiu senatorów nie otrzymali wymaganej większości. Druga tura przyniosła potwierdzenie sukcesu. Tylko jeden mandat senatorski K.O. stracił na rzecz niezależnego kandydata z Piły. Frekwencja drugiej tury potwierdziła plebiscytarny charakter wyborów. Najliczniej głosowano w tych województwach, gdzie wybierano kandydatów K.O. Natomiast w pozostałych pozostawiono „partyjnym wybierać partyjnych”. Tak więc frekwencja spadła do poziomu 25% i to pomimo usilnej akcji propagandowej „Gazety Wyborczej” i niektórych wojewódzkich komitetów obywatelskich wzywających do wzięcia udziału w II turze i głosowaniu na określonych kandydatów obozu rządzącego. Tak niska frekwencja w drugiej turze jest nie tyle wyrazem braku zainteresowania wyborców ostatecznym składem Zgromadzenia Narodowego, co przede wszystkim odmowa uznania niedemokratycznych reguł ordynacji wyborczej przyznającej partii komunistycznej i jej przybudówkom 65% mandatów w Sejmie.
Werdykt wyborczy jednoznacznie odrzuca system komunistyczny, natomiast nie daje jednoznacznych preferencji ideowych i politycznych. Jest raczej wyrazem nadziei na zmiany wiązane z Solidarnością i tym wszystkim, co ona w świadomości społecznej wyraża. W rzeczywistości jednak umacniają one istniejący dualizm polskiej sceny politycznej. Walka o pluralizm to przede wszystkim walka o miejsce na tej scenie dla nielewicowych środowisk politycznych oraz emancypacja Solidarności spod dominacji lewicy. Wymaga to jednak ogromnej pracy formacyjnej i politycznej, która zmieni istniejący obecnie układ sił politycznych. Rezultat obecnych wyborów to efekt nie tylko określonych warunków obiektywnych, ale także — w pewnej mierze — rzeczywistego znaczenia politycznego różnych środowisk. Nieokreśloność polityczna Solidarności jako ruchu masowego, jak też nieuchronny kryzys tej formacji stojącej wobec wyzwań podważających jej zwiazkowo-zawodowy charakter stwarzają korzystną koniunkturę dla nurtów ideowo-politycznych. Trwałość formuły Solidarności na obecnym etapie jest przede wszystkim funkcja słabości nurtów politycznych, które nie potrafiły wypracować czytelnych społecznie i akceptowanych programów politycznych. Rzeczywisty pluralizm społeczeństwa nie znajduje dla siebie wyrazu w dotychczasowych propozycjach środowisk politycznych. Jak długo środowiska te nie będą w stanie stworzyć czytelnych formuł politycznego działania odpowiadających potrzebom społeczeństwa, tak długo Solidarność będzie pełniła zastępcze funkcje polityczne, zamazujące rzeczywiste zróżnicowanie, a wybory przybierać będą charakter plebiscytu.”
Chcesz być na bieżąco? Czytaj codziennie MediaNarodowe.com