Chcesz być na bieżąco? Czytaj codziennie MediaNarodowe.com
Rojenia o demoliberalnym końcu historii
Amerykanie opuścić Afganistan mają do 11 września – dokładnie 20. rocznicy zamachów na World Trade Center, po których prezydent George W. Bush rozpoczął “wojnę z terrorem”, dokonując inwazji w Afganistanie i Iraku. Prezydentura Busha to apogeum amerykańskiego mesjanistycznego militaryzmu i pysznej wiary waszyngtońskich elit w budowę nowego świata. Bush deklarował wówczas, że “zakończenie tyranii w świecie stało się powołaniem naszego czasu”.
W czerwcu 2002 deklarował, że “dzieło naszego narodu zawsze było większe od obrony nas samych. Walczymy o sprawiedliwy pokój i ludzką wolność. Będziemy bronili pokoju przed terrorystami i tyranami i będziemy rozszerzać ten pokój wspierając wolne i otwarte społeczeństwa na każdym kontynencie”. “Dwudziesty wiek zakończył się z jednym trwającym modelem ludzkiego postępu, którego musimy bronić”. “Prawda moralna jest taka sama wszędzie na świecie”.
Deklaratywnie konserwatywny prezydent nie uważał za swojego czy tej uniwersalnej moralnej prawdy głównego wroga aborcji na życzenie, upadania chrześcijaństwa, związków homoseksualnych czy masowej imigracji do własnego państwa. Złem, które chciał wytępić, był brak liberalnej demokracji na Bliskim Wschodzie i w każdym innym regionie świata.
Wietnam 2.0 – czego uczy amerykańskie elity
Po 1989 amerykańskie elity naprawdę wierzyły, że nadszedł czas końca historii, a liberalizacja polityczna jest bezalternatywną ścieżką również dla państw takich jak Chiny. Po 20 latach wojny w Afganistanie, w której służą nawet żołnierze urodzeni już po jej rozpoczęciu, nie osiągnęły jednak nic. Do władzy wkrótce wrócą ci sami talibowie, których postęp miał zepchnąć na śmietnik Historii. Tysiące żołnierzy i cywili zginęły na darmo. Amerykański idealizm zderzył się z brutalną rzeczywistością. Nie pierwszy raz zresztą – podobnie było przecież w Wietnamie. Tam też bardzo długo amerykański establishment wojskowo-polityczny widział jedno lekarstwo na niepowodzenie – widocznie wciąż za mało bomb, wciąż za mało żołnierzy, wciąż za mało brutalnej siły. W polskich warunkach podobnie funkcjonuje wąska demoliberalna elita, która niepowodzenia KODu i podobnych organizacji przypisuje nie dość jasnemu jeszcze ogłoszeniu Polakom, że Kaczyński morduje demokrację i wyprowadza Polskę z Europy.
Kilka dni temu sędzia talib zapowiedział niemieckiej gazecie zrzucanie homoseksualistów z budynków, gdy już talibowie przejmą Afganistan po wycofaniu się USA. Kobiety będą mogły opuszczać dom, ale za zgodą swojego opiekuna.
“Taki był zawsze i jest nadal nasz cel”
Mimo takich prowokacyjnych deklaracji prezydent Biden konsekwentnie zapowiada wycofanie i oświadcza, że “tylko naród afgański ma prawo i odpowiedzialność zdecydować o swojej przyszłości”. Biden, krew z krwi i kość z kości amerykańskiej klasy rządzącej, sam popierał niegdyś wejście do Afganistanu i Iraku. Teraz widzi te wojny jako obciążenie dla USA. Również ze względu na ich wysoką niepopularność wśród amerykańskich wyborców. Tak jak podczas wojny w Wietnamie, mają oni dość niekończącej się kawalkady wracających trumien młodych “amerykańskich chłopców”.
Bilans militaryzmu
Zmianę nastrojów w elitach widzimy po debacie New York Timesa sprzed kilku dni. NYT to od wielu lat centralny medialny ośrodek demoliberalnego establishmentu. Oto jego redaktor Spencer Bokat-Lindell zwraca trzeźwo uwagę, że “Stany Zjednoczone nie zawsze postrzegały się jako policjanta świata”. Zauważa też, że według badań Instytutu Spraw Międzynarodowych i Publicznych Brown University amerykańska “wojna z terrorem” rozpoczęta po 11 września oznaczała śmierć 800 tysięcy ludzi, 37 milionów uchodźców zmuszonych do przesiedleń i koszt 6,4 biliona dolarów (tak, europejskiego biliona, amerykańskiego tryliona – 12 zer). To 42% więcej, niż kosztowałoby amerykańską gospodarkę całkowite odejście od paliw kopalnych w ramach transformacji ekologicznej. Co więcej, USA nadal sprzedaje broń pięciu spośród sześciu najbardziej agresywnych państw na Bliskim Wschodzie.
Jednocześnie bynajmniej nie został w amerykańskim establishmencie osiągnięty konsensus. W tym samym New York Timesie Bret Stephens pisze, że “wycofanie się z Afganistanu to historyczny błąd”, który przyznaje rację Osamie bin Ladenowi – koniec końców Ameryka wycofuje się i poddaje. Nie należy się raczej spodziewać wielkiego przełomu, ale przekierowania kursu. Typowego dla polityków takich jak Biden wybierania “środkowej drogi” między skrajnościami. Znany lewicowy krytyk amerykańskiego imperializmu Noam Chomsky zwraca uwagę, że Biden póki co dokonuje jedynie niewielkich korekt w dotychczasowej polityce.
Paradoks wycofywania się
Wydaje się jednak, że ograniczenie zaangażowania wojskowego na Bliskim Wschodzie czy w Azji Centralnej jest dla Ameryki konieczne, jeśli chce skupić się na obronie swojej światowej hegemonii przed Chinami. Po prostu nie da się uczynić z Afganistanu stabilnej liberalnej demokracji, niezależnie od tego, ile miliardów dolarów się do tego pieca wrzuci. Z drugiej strony przyznając to i wycofując się z takiego Afganistanu USA rzeczywiście podważa dogmat własnego demoliberalnego imperializmu. Przesuwa się w stronę czysto interesownej walki o dominację w stylu Theodore’a Roosevelta – nurtu podejmowanego później jedynie przez Nixona i, dość nieudolnie, przez Trumpa.
Drugim paradoksem jest to, że USA ustępuje miejsca właśnie państwom takim jak Chiny, które będą w opuszczone miejsca wchodzić ze swoim zaangażowaniem zupełnie innego rodzaju – skupionym na materialnych zyskach i kompletnie pomijającym kwestie ustroju w danym państwie i “praw człowieka”.
Jak te sprzeczności łączy bidenowski establishment? Uwielbiający przecież eksportować agendę LGBT i podobne “uniwersalne wartości”. Nie składający się przecież z amerykańskich nacjonalistów takich jak T.Roosevelt czy Trump. Wydaje się, że zwycięża tu po prostu zwykły grupowy interes demoliberalnej klasy panującej. Front afgański trzeba odpuścić, żeby przetrwać u władzy w USA i na całym Zachodzie. Instytucje amerykańskiego państwa mają tu być zaś jedynie wehikułem dominacji ich i ich ideologii. Ameryka pod władzą Bidena nie jest i nie będzie zwykłym państwem narodowym dbającym o swoje interesy.