Powrót Donalda Tuska na polską scenę polityczną i na stanowisko szefa Platformy oznacza prawdopodobnie chęć “europeizacji” Polski przy pomocy zmiany kursu na doświadczenie i “ciepłą wodę w kranie” zamiast otwartej promocji rewolucyjnej agendy. Metody się różnią, ale cele pozostają te same.
Nowy wzorzec do walki z “populizmem”?
Zastąpienie Donalda Trumpa przez 78-letniego czystej krwi establishmentowca Joe Bidena dodało wiatru w żagle demoliberałom. “Stare, sprawdzone rozwiązania” mogą jednak sprzedawać się lepiej niż młodzi, przebojowi postępowcy. Zwłaszcza, jeśli “autorytarnego populistę” u władzy można przedstawić jako rządy chaosu, a establishment utożsamić ze stabilnością. Podobnie w Brazylii za rok pogromcą Jaira Bolsonaro ma być 75-letni były prezydent Lula da Silva – na lewo od głównego nurtu, ale obecnie będący w otwartym sojuszu z liberalnym centrum. W Polsce Donald Tusk reprezentuje tę samą opcję. Znane nazwisko i doświadczenie w postaci wieloletniego premierostwa ma stanowić antidotum na “populizm”.
Oczywiście Tusk nie przychodzi tu z absolutnie żadnym programem. Tu leży sedno zjawiska – demoliberalni politycy otwarcie wyrzekają się jakichkolwiek wielkich wizji. Nie ukrywają, że nie mają żadnych głębszych poglądów oprócz tego, że należy “unikać radykalizmów”, zwłaszcza demonicznej “skrajnej prawicy”.
Program demoliberalny można zdefiniować po prostu jako ideologię klasy panującej. Oświecona elita ma przyrodzone prawo sprawować władzę nad ciemnym ludem i arbitralnie interpretować swoje kolejne fantazje jako “prawa człowieka”, które należy w razie konieczności siłą narzucić.
Tusk z 2021 nie jest Tuskiem z 2007
Pustkę ideową establishmentowych aparatczyków wypełniają lewicowi rewolucjoniści kontestujący kolejne fundamenty zachodniej cywilizacji. Te dwie grupy żyją ze sobą w symbiozie i potrzebują siebie nawzajem. Współczesną Polskę długo omijała jednak rewolucja. Postulaty uznawania dwóch mężczyzn czy kobiet za taką samą parę jak kobieta i mężczyzna funkcjonowały na politycznym marginesie. Dla przeciętnego zjadacza chleba były absurdalne, a poza tym nijak go nie interesowały.
Gdy Donald Tusk dochodził do władzy w 2007, nie miał żadnego programu oprócz totalnego odrzucenia PiSu i obietnicy zapewnienia Polakom zwykłej, przyziemnej stabilności materialnej. Gdyby doszedł do władzy w 2021, również żadnego programu oprócz tych dwóch elementów by nie miał. Tęsknota za stabilnością w 2007 wiązała się z brakiem trwałej większości w Sejmie za “pierwszego PiSu”. W 2021 oznacza raczej “powrót do normalności” po pandemii koronawirusa. Rząd Tuska mógłby liczyć na przychylność zachodnich elit finansowych i politycznych, tak jak Mario Draghi we Włoszech. Byłby jednym z nich.
W 2007 Tusk nie obiecywał jednak żadnego społecznego przełomu. Pozostawił status quo – nie zlikwidował CBA ani IPN, nie zmienił sytuacji Kościoła, nie wprowadził nowych praw dotyczących życia poczętego czy homoseksualizmu. W 2021 nie da się już ukryć, że każdy rząd PO i centrolewicy oznaczałby kurs społeczną rewolucję. Nawet jeśli Tusk będzie teraz pragmatycznie wyciszał tego rodzaju akcenty. Później równie pragmatycznie będzie tę rewolucję rozkładał na etapy, zgodnie ze starą taktyką salami, stale uważając ją jednak za nieuchronną, dziejową konieczność.
Ale może być jak na Zachodzie!
Ostatecznie problem sprowadza się do tego, że zasadniczą aspiracją ogromnej większości polskiego społeczeństwa przez ostatnie kilkadziesiąt lat było “żeby było jak na Zachodzie”. Dziś jednak Zachód nie ma nam do zaoferowania dokładnie żadnych pozytywnych wzorców oprócz kwestii czysto materialnych. Do rozwoju gospodarczego przyjmowanie demoliberalnej dogmatyki nie jest zaś nijak potrzebne. W 2007 politykę “normalną, europejską” można było jeszcze naiwnie rozumieć jako stabilność i wzrost gospodarczy. Dziś nie ma już jednak żadnej “zachodniej wartości” będącej wyżej w hierarchii niż nachalnie promowana na każdym kroku agenda LGBT. Dla polskiego narodu i państwa niezbędne jest więc mentalne wyzwolenie się z odtwórczego paradygmatu podążania za Zachodem.