Kolejna rocznica podpisania paktu Ribbentrop-Mołotow. Data ta powinna szczególnie nam, Polakom, przypomnieć kilka ważnych prawideł politycznych.
Polska musi być wielka. Niestety, nasze położenie geograficzne jest naszą zmorą. Od wieków kolejne pokolenia naszych rodaków musiały mierzyć się z imperializmem zarówno niemieckim, jak i rosyjskim. Leżymy w kluczowym miejscu geostrategicznym. Na naszym terytorium ścierają się interesy państw silnych, państw z aspiracjami imperialnymi. Batalie między nimi w dużym stopniu decydują o losie Europy Środkowo-Wschodniej. Co prawda nasze terytorium nie ma tak kluczowego znaczenia jak tzw. „Brama Smoleńska”, jednakże stanowi punkt wypadowy, umożliwiający zdobycie tejże twierdzy. A stare porzekadło mówi, że kto włada Bramą Smoleńską, ten włada całą Europą Środkowo-Wschodnią.
W związku z powyższym nasz naród, a w dalszej perspektywie i państwo, musi zdać sobie sprawę z powołania do wielkości. Wielkość ta jest warunkiem sine qua non dalszego istnienia Polski na mapach świata. Państwo małe, niezdolne do podejmowania dużych wyzwań, niezwracające swych oczu w przyszłość, niepotrafiące snuć wizji, nie będzie miało prawa do podmiotowego funkcjonowania między Niemcami a Rosją. Może być atrapą, wydmuszką, krajem kolonialnym, ale nie państwem z prawdziwego zdarzenia.
Jedynie Polska, która chce być wielka, która pragnie stawiać czoła potężnym wyzwaniom, która mówi: „musicie się ze mną liczyć”, jest w stanie zachować swoje istnienie. Musimy sobie uświadomić, że nie jesteśmy skazani na rolę para-państwa, ekspozytury jakiegoś imperium. Jest tylko jedno „ale”: praca, praca i tylko praca. Inaczej sukcesu, również na płaszczyźnie politycznej, nie da się zbudować. To, co od stuleci jest naszą zmorą, musi stać się naszym atutem. Przecież każdy kij ma dwa końce. My też, bez żadnych kompleksów, musimy kreślić plany i myśleć o zdobyciu „Bramy Smoleńskiej”.
„Jak?” – zapyta wielu. Odpowiadam: wyjdźmy z zaściankowości. Porzućmy minimalizm. Nie bójmy się wziąć odpowiedzialności za swoje życie. Odsuńmy na bok strach przed wyzwaniami, przed kłodami, które raz po raz z pewnością nasi wrogowie będą rzucać nam pod nogi. Bądźmy kowalami swojego losu. Tyczy się to w zasadzie każdej płaszczyzny, którą mamy zamiar dotknąć. Ambitny i nieustępliwy naród tworzy takie same instytucje państwowe, które z kolei tworzą właśnie taką politykę. To społeczeństwo przecież musi być kreatorem, siłą sprawczą działań państwowych. Świadomość wielkości nie może być atrybutem tego czy innego polityka, ona musi być immanentną częścią każdego z osobna i wszystkich nas razem.
Nie liczmy na sojusze. I znów do znudzenia możemy pleść opowieści o naszej historii. O tym, jak nasi „sojusznicy” zostawili nas w momencie dla nas najważniejszym. Jak nie przetrwali chwili próby. Jak nas zdradzili. Tymczasem zdajmy sobie sprawę z jałowości tych rozważań, z ich bezproduktywności. „Wyciągnijmy wnioski i idźmy dalej” – chce się powiedzieć.
Jednakże rzeczywistość pcha nas w zupełnie innym kierunku. Chociaż rząd się zmienił, rządy nie uległy zmianie. Został ten sam, upokarzający nasz naród, serwilizm. Ta sama czołobitność. Ta sama wiara w to, że tym razem będzie lepiej. Zachowujemy się jak żona alkoholika, która ma nadzieję, że tym razem mąż jej nie uderzy, że nie poniży, nie zgwałci. Wciąż pchamy się w tą samą zależność. Wciąż jesteśmy klientem większego państwa i liczymy, że w końcu spojrzy ono na nas łaskawym okiem.
Jakież to było upokarzające, gdy polskie władze zachwycały się armią amerykańską, gdy premier Szydło mówiła, że jest to najlepsze wojsko na świecie, gdy nawet środowiska patriotyczne czuły dumę z wejścia obcych wojsk na teren naszego kraju. Postawię więc pytanie: jak w takich okolicznościach czuła się polska armia? Na jakim poziomie były jej morale?
Nie powinniśmy mieć wątpliwości, że armia sojusznicza, nawet najbardziej zaangażowana nie poświęci swoich interesów na rzecz naszego państwa. Myli się ten, kto uważa, że Amerykanie będą reprezentowali i realizowali polskie interesy. Niby dlaczego? Logika przecież nakazuje myśleć, że Polacy dbają o polskie interesy, Niemcy o niemieckie, a Amerykanie o amerykańskie. To oczywiste? Chyba nie dla wszystkich. Zaręczam, że gdy splot wydarzeń geopolitycznych ustawiłby nas i Stany Zjednoczone na przeciwległych biegunach, nie mieliby oni żadnych skrupułów, by zwrócić się przeciwko nam. Przecież NATO wiecznie trwać nie będzie. Kiedyś coś się zmieni, coś pęknie, a my wtedy słono zapłacimy za tę zgodę na swobodną penetrację naszego terytorium i instytucji państwowych przez obce wojska.
Rozwaga, nie histeria. Powołam się tu na słynny cytat: „Anglia nie ma wiecznych wrogów ani wiecznych przyjaciół, ma tylko wieczne interesy”, który, mam wrażenie, wciąż jest marzeniem polskich realistów geopolitycznych. Chciałoby się mówić o polskiej polityce zagranicznej nie przez pryzmat emocji, tylko interesów. Chciałoby się, by zapanowały na dobre takie pojęcia jak: opłacalność czy rachunek zysków i strat. Niestety rozpaczliwa polityka jest już naszym znakiem rozpoznawczym na arenie międzynarodowej. My nie robimy interesów, ale „budujemy relacje”. To absurd. Dobre relacje nie zatrzymają wojsk potencjalnego agresora. Zatrzymać je mogą tylko interesy. Zasada powinna brzmieć następująco: z potencjalnym agresorem musimy być tak blisko, tworzyć takie zależności i powiązania, by nie opłacało mu się nas zaatakować. Emocjonalne posunięcia nie służą sprawie.
Dyplomacja jest sztuką, która wymaga spokoju, cierpliwości, wyrachowania. Tworzy się ją nie na konferencjach prasowych i w wywiadach, lecz na kolacjach, podczas bankietów, w trakcie picia whisky. W gronie dżentelmenów, którzy rozdają karty, emocje są oznaką słabości i niemocy, zaś spokój i opanowanie są synonimami siły.
Kolejna rocznica wydarzenia z historii naszego kraju, która powinna nam przypomnieć i uświadomić co zrobiliśmy źle i co powinniśmy poprawić. Czy tak się dzieje? Śmiem wątpić. „Historia vitae magistra est”. Szkoda, że nie dla nas.
Szymon Wiśniewski