Narodowiec wobec tradycji

Dodano   0
  LoadingDodaj do ulubionych!

/ fot. wikipedia

Za jeden z najstarszych bojów politycznych możemy uznać walkę postępowców z tradycjonalistami. Ten spór dostrzeżono nawet w klasycznej polskiej literaturze. Chodzi oczywiście o „Nie-Boską komedię” śp. Z. Krasińskiego, gdzie cała akcja zazębiała się wokół konfliktu tych dwóch stronnictw. Jeden obóz to była Europa królów, a drugi obóz to była Europa ludów. Szefem jednej frakcji był hrabia Henryk, konserwatysta, a szefem drugiej frakcji był Pankracy, rewolucjonista.

Arystokrata, obrońca Okopów Świętej Trójcy, reprezentował pewien porządek, lecz można go uznać za pomyleńca, ponieważ jego życie było podporządkowane poezji. Nasz możnowładca nie miał zupełnie żadnego zrozumienia wobec zagadnień gospodarczych, wobec innej epoki, w której pieniądz jest towarem o wiele bardziej chodliwym od tomików z wierszami. Natomiast buntownik opowiadał się za chaosem, gdyż wierzył, że później wyłoni się z niego nowy i lepszy ład. Aby osiągnąć swoje cele, dążył po trupach do celu, lecz, summa summarum, nie osiągnął niczego. Zadufany w sobie rebeliant nie rozumiał wadliwej (grzesznej) natury człowieka, więc ostatecznie został pokonany przez Chrystusa.

Ten literacki splot wydarzeń to nie tylko wymysł pisarza, lecz również doskonałe odwzorowanie rzeczywistości. Jedna warstwa społeczna może zastąpić drugą na świeczniku drabiny społecznej, lecz gdzie pojawi się gwarancja, że nowa władza będzie cnotliwsza od starej? Czy poprzez siłowe przewroty nie doprowadzamy do sytuacji, w której rządy rozsądnych generałów przeistaczają się w rządy przygłupich kapralów?

Z. Krasicki zauważył wszystkie te paradoksy w swoim dramacie romantycznym. Dodatkowo autor przedstawiał argumenty obu obozów. Nie ograniczył się do nieobiektywnej laudacji na cześć jednej ze stron konfliktu. Pisarz najwidoczniej ani nie wyobrażał sobie budowy ruchu politycznego na całkowitej negacji tradycji, ani też nie ufał bezkrytycznie wszystkiemu co stare, stąd rezerwa w jednoznacznym opowiedzeniu się za Henrykiem bądź Pankracym.

Powściągliwość dramaturga może być współcześnie zinterpretowana jako przejaw mądrości. Historia zanotowała już przecież wiele krwawych przewrotów. Na ogół ścinanie głów bez uczciwych elit, bez jasnej wizji przyszłości, prowadziło do biedy i rozkwitu anarchii. Nie trzeba daleko sięgać, by to udowodnić. Czy inaczej stało się u naszych sąsiadów Ukraińców? Rewolucja na Majdanie, tak hucznie celebrowana przez europejskie elity, miała doprowadzić do modernizacji, a ostatecznie skończyła się tak, jak zwykle, czyli spadkiem poziomu życia przeciętnego obywatela. Za oligarchów była tam przynajmniej ciepła woda w kranie. Zniszczyć starą władzę jest łatwo. O wiele trudniej natomiast zbudować państwowość, gdyż potrzebna do tego jest pewna kultura porządku i dyscypliny, pewna tradycja.

Czym jednak jest tradycja? Tradycja, jak pisał J.L. Popławski, to zbiór doświadczeń odziedziczony po przodkach (1) Nasi antenaci byli ludźmi rozsądnymi. Otóż postanowili przekazać następcom swoje obserwacje po to, by ich spadkobiercy unikali błędów przeszłości. Te spostrzeżenia często mają różną genezę, ponieważ raz są u swego źródła racjonalne, a innym razem irracjonalne. Innymi słowy, wnioski naszych poprzedników przeważnie są słuszne, lecz nie możemy być wobec nich bezkrytyczni. Ogólna zasada jest prosta: kiedy tradycja opiera się na zabobonie, kiedy jest reliktem barbarzyństwa, powinno się ją porzucić na rzecz rozwoju. Kiedy tradycja umacnia naszą kulturę, kiedy czyni nas silnymi, należy ją kultywować, gdyż jest ona warunkiem koniecznym cywilizacji.

Aby uczynić zadość teorii, możemy również wyróżnić zachowania o charakterze czysto zwyczajowym, które nie są ani wyjątkowo głupie, ani też szczególnie mądre; są za to konieczne, by funkcjonować w społeczeństwie, by nie doprowadzić do upowszechnienia prostactwa. Gdy dżentelmen widzi damę, uchyla swój kapelusz. Gdy rodzina spotyka się na wspólnym posiłku, nikt nie rozpoczyna obiadu do czasu przybycia wszystkich gości. Gdy spotykamy się na ulicy, ściskamy sobie nawzajem dłonie (2) , a następnie przesyłamy pozdrowienia swoim rozmówcom. Gdy widzimy staruszkę w autobusie, ustępujmy jej miejsce. Gdy widzimy niewidomego, pomagamy mu przejść przez skrzyżowanie. Gdy widzimy naszą sąsiadkę objuczoną torbami, bierzemy ładunek na własne ręce. Te nieuregulowane normy moralne stanowią w dużej mierze o jakości danej kultury, stąd trzeba o nich bez ustanku przypominać. Nie jest to jednak postulat polityczny, lecz postulat zdrowego rozsądku i dobrego wychowania.

Omówmy pierwszą z brzegu tradycję o racjonalnej genezie. W Polsce przyjęło się, że piątek należy do dni bezmięsnych. Katolików w tym czasie obowiązuje pewna wstrzemięźliwość. Ten obrzęd ma wyjątkowo przemyślane podłoże i warto go pielęgnować z prostej przyczyny: został on wprowadzony po to, by podnieść poziom zdrowotny społeczeństwa. Gdy człowiek podejmuje się głodówki bądź urozmaica swoją dietę rybami, wtedy pozytywnie wpływa na zdrowie swojego organizmu. Nikt raczej nie powinien z tym dyskutować, ponieważ może to potwierdzić każdy dietetyk. Duża część chorób cywilizacyjnych ma swoje źródła w odejściu od przyzwyczajeń kulinarnych naszych dziadków. I tak zachłysnęliśmy się nowoczesnymi napojami gazowanymi z syropem glukozowo-fruktozowym, więc staroświeckie kompoty babci musiały pójść w odstawkę. Nie chcieliśmy posłuchać mądrego głosu z przeszłości, więc na własne życzenie tworzymy społeczeństwo pasibrzuchów.

Przejdźmy teraz do przykładu z innej beczki, celowo wyolbrzymionego i absurdalnego, by pokazać drugie, szalone oblicze tradycji. Nasi chrześcijańscy poprzednicy produkowali zdrowe jedzenie, jak już wcześniej wspomnieliśmy, więc dlaczego nie pójdziemy o krok dalej? Dlaczego nasze społeczeństwo nie przejdzie na restrykcyjne zasady żydowskiej koszerności? Odpowiedź jest prosta. Otóż nie możemy tego zrobić, ponieważ tradycja może stracić swoją aktualność, może stać się szkodliwa. Kilka tysięcy lat temu jakiś izraelski mędrzec potępił jedzenie wieprzowiny, gdyż w tamtych warunkach klimatycznych konieczne było dążenie do unikania chorób. Dlatego zapisał w świętych księgach, że nie należy zabijać świń, że są one nieczyste. Dzisiaj ten postulat jest nieaktualny, a uporczywe trzymanie się go świadczy wyłącznie o tym, iż talmudyzm wyłącznie miesza ludzkości w głowach. Dla współczesnego Europejczyka jedzenie owoców morza nie jest niczym złym. Nikogo nie obchodzą reguły koszerności zabraniające spożywania zwierząt wodnych bez płetw i łusek. Gdyby takiemu smakoszowi zarzucić postępowanie niezgodne z wolą najwyższego, to ten uznałby swojego rozmówcę za osobę niespełna rozumu.

Kuchnia starszych braci w wierze, na pewnym etapie dziejowym, skutecznie obniżała śmiertelność niemowląt, co pozwalało na osiągnięcie sukcesu reprodukcyjnego – niezbędnego do szybkiego odbudowania struktur ludzkich po pogromie. Współcześnie jednak, przy obecnym poziomie technologii produkcji i bezpieczeństwa żywności, uporczywe trzymanie się rabinicznych dogmatów sprzed wieków świadczy o szaleństwie religijnego tradycjonalizmu.

Doktrynerstwo to główna, a zarazem nie jedyna, słabość ruchów tradycjonalistycznych. Po pierwsze, skąd mamy wiedzieć, o jak tradycjonalizm walczyć? Dlaczego wspierać obyczaje chrześcijańskie, a nie, dajmy na to, pogańskie? W naszym kraju prężnie działają również rekonstruktorzy historyczni, będący kontynuatorami wzniosłych idei Imperium Rzymskiego. Po drugie, warto zawsze zadać sobie pytanie, czy nasze przyzwyczajenia, którym na co dzień hołdujemy, nie są czasem zabobonem i durnotą? Nie chodzi tutaj o jakaś pochwałę postmodernizmu i wiarę w równość wszystkich kultur, lecz o to, że postulat radykalnego powrotu do przeszłości trąci szaleństwem. Dajmy na to odprawianie takiego rytuału jak święto dziadów, opisanego przez naszego wieszcza A. Mickiewicza, trąci nonsensem. Trudno również mówić o powrocie do feudalnej gospodarki, gdzie szczytem zamożności chłopa było posiadanie dwóch krów i konia. Taka życzeniowa próba zachowywania starego sposobu życia już raz spowodowała zapóźnienie cywilizacyjne nasze kraju, co w konsekwencji doprowadziło do zaborów. Polska nie może sobie pozwolić na to, by być jedną, wielką, sielską wsią.

Gdy czyta się Falangistów, głównych orędowników czwartej teorii politycznej i profesora A. Dugina, można odnieść wrażenie, że żyją w alternatywnej, bajkowej rzeczywistości. Jak można inaczej wytłumaczyć chęć budowy solarnego imperium pod zarządem evoliańskim? Jak bardzo trzeba być zaślepionym przez doktrynę, by uznawać Koreę Północną za godny naśladowania wzór społeczeństwa zamkniętego? Przecież to abstrakcyjne koncepcje i szalone rozwiązania, które może promować wyłącznie człowiek zaślepiony przez nienawiść do wolności, do liberalizmu. Prawica powinna zdobywać poparcie poprzez rozwiązywanie problemów, a nie poprzez bujanie w obłokach czysto mistycznych koncepcji. Młode pokolenie zostało pozbawione dzisiaj przyszłości – i to jest dylemat. Zdrowe, chętne do pracy jednostki muszą codziennie zadręczać się o byt własnych dzieci. Polacy są źli, ponieważ system gnuśnieje, ponieważ nasze ręce są krępowane w każdej dziedzinie życia. Budowanie platońskich Shangri-La, cudownych krain szczęścia i dobrobytu, to nic innego, jak wyrzekanie się realizmu politycznego na rzecz marzycielstwa politycznego. Poprzez myślenie kategoriami zwariowanych intelektualistów alienujemy się od problemów przeciętnego człowieka.

Do tego dochodzą pytania o to, czy naprawdę chcemy powrotu do rozwiązań doby Ancien régime? Czy chcemy, by o małżeństwie decydował przymus, a nie miłość? Pojęcie mezaliansu już praktycznie nie istnieje, co wydaje się mieć pewne zalety. Czy chcemy funkcjonować wśród błękitnokrwistych, których jedyną życiową zasługą było szczęśliwe urodzenie się we właściwej rodzinie? A może powinniśmy wrócić do takich prerogatyw szlacheckich jak zakaz swobodnego przemieszczania chłopów pomiędzy wsiami czy zakaz kupowania ziemi przez mieszczan poza miastami? Liberalizm, tak bardzo znienawidzony przez Falangę, jest w wielu kwestiach uczciwszy, gdyż obiecuje, że pozycja społeczna jednostki ma zależeć od wkładu jej pracy, a nie od wydumanych postulatów prawnych.

Trzeba krytykować ruchy tożsamościowe w tych momentach, kiedy przestają twardo stąpać po ziemi. Natomiast duginistyczna krytyka nowoczesności nie jest bezzasadna. Niestety, przyszło nam żyć w czasach cierpiących na niedobór wartości konserwatywnych:

Po pierwsze, kultura wysoka wymiera na naszym kontynencie. Gdzie są dzisiaj dżentelemeni pokroju Eugeniusza Bodo? Gdzie są te damy pokroju Ordonki? Gdzie jest ta nonszalancja i dowcip? Brakuje nam elit z klasą, z pewnym sznytem. Życie publiczne zostało zdominowane przez parówkowe gwiazdki, które nie wiadomo z jakich powodów służą za wyrocznie w kwestiach gospodarki i polityki.

Po drugie, co stało się z klasyczną modą męską i damską? Coraz mniej osób stara się wyglądać i zachowywać jak osoba poważna. Wszyscy chcą być na luzie, być tacy fajni, nowocześni i młodzieżowi. Do dobrego tonu należy, by fraternizować się, by przechodzić od razu na „ty”. Na rezultat nie trzeba było długo czekać. Poważne dyskusje zostały zakrzyczane przez głupie żarty, zupełnie jak w przedszkolu. Zdziecinnienie dorosłych osiągnęło niespotykane w historii rozmiary.

Po trzecie, współczesna muzyka przeistoczyła się w prymitywne umca-umca. Kiedyś piosenki miały tekst, miały jakieś znaczenie, jakieś przesłanie. O ile kiedyś kompozycje były ambrozją dla intelektu, o tyle dzisiaj zwyczajnie odmóżdżają masy, szczególnie tyczy się to utworów rodem z klubów młodzieżowych. Czekamy cierpliwie na nową Annę Jantar i nowego Marka Grechutę, lecz pewnie to zwyczajna naiwność, gdyż nasze czasy nie są w stanie wyprodukować nikogo wielkiego.

Po czwarte, na korytarzach uniwersytetów coraz trudniej uświadczyć studentów, którzy szukają okazji do pogawędki na temat filozofii czy ekonomii. Winę za to najprawdopodobniej ponosi fakt, że studiują dzisiaj wszyscy, a dawniej okazję do tego miały wyłącznie elity. Również kadry akademickie nie świecą dobrym przykładem. Coraz częściej można spotkać bucowatych naukowców bez pokory wobec wiedzy. W dawnych i dobrych czasach profesorem był dobrze ubrany dżentelmen z fajką w dłoni, który deliberował za bądź przeciw metafizyce. Dzisiaj jest to coraz częściej zwykły cham oderwany od pługa i zaciągnięty przed katedrę przez jakieś siły egalitarno-komunistyczne.

Po piąte, jak trafnie zauważył W. H. Auden: „Podstawowym warunkiem istnienia cywilizacji jest sztuka prowadzenia uprzejmej rozmowy” (3) My zatraciliśmy, jako kultura, tą zdolność prowadzenia grzecznej konwersacji. Aby potwierdzić tę obserwację, wystarczy włączyć telewizor i posłuchać przez kilka minut rozmów prowadzonych na popularnych kanałach publicystycznych. Nikt już nie chce dążyć do dobra wspólnego, do prawdy. Wszystko sprowadza się do indywidualnych przepychanek na szczytach władzy i ripostach rodem z rynsztoka.

Po szóste, gros społeczeństwa zamyka się w czterech ścianach i zwyczajnie dziczeje, zatracając najbardziej ludzkie odruchy. Po części możemy za to winić rozrost betonowej dżungli, w której to jednostka podlega procesowi atomizacji. Jednak wśród nowoczesnych narodów sytuację ratuje społeczeństwo obywatelskie. U nas jednak kapitał społeczny nie istnieje. Polacy nie ufają sobie nawzajem i wyjątkowo sporadycznie działają na płaszczyźnie społecznej.

Po siódme, nawet pod względem współczesnej architektury możemy wyłącznie schylić czapkę przed naszymi przodkami. Jeżeli już ktoś będzie chciał opróżnić butelkę wina w dobrym towarzystwie, zacznie od razu szukać renesansowej kamieniczki. Nikt o dobrym smaku nie będzie chciał tego uczynić w oszklonym wieżowcu – sztandarowym dziele obecnej sztuki budowlanej.

Po ósme, wśród młodego pokolenia coraz powszechniejsza jest buta, rozwydrzenie, brak elementarnej kultury i dyscypliny. Potwierdza to każdy rozsądny nauczyciel szkoły publicznej. Potwierdza to każdy trener sportowy, który widzi, że już nigdy nie wychowa pokolenia mistrzów, gdyż musi szkolić zdegenerowanych młokosów. Dawniej belfer miał zawsze rację, a dzieci i ryby nie miały głosu – te złote zasady zbudowały Europę. Im więcej wmawia się rodzicom, że kary cielesne są szkodliwe, tym więcej życiowych niedojd będzie chodzić ulicami miast. Wychowanie w duchu humanitaryzmu, tolerancji i braku stresu to prosta droga do antypedagogiki.

Wszystkie te powyższe problemy są w mniejszym lub większym stopniu związane z niedoborem wyższych wartości, a więc z upadkiem zasad konserwatywnych. Dlatego trzeba stanowczo potępić F. Hayeka i M. Rothbarda za przyłożenie ręki do promocji liberalnego doktrynerstwa. Wszystkie ich filipiki przeciwko konserwatyzmowi świadczą o tym, że cechowała ich wiara w nieomylność własnych poglądów i niechęć do osób, które myślą chociaż odrobinę inaczej. Dobrze jest popijać herbatkę w eleganckiej kawiarni doby późnego protestantyzmu, a następnie narzekać na status quo. Ci intelektualiści wyobrażali sobie, że wraz z pokonaniem starego ładu natychmiast zrodzi się era liberalizmu gospodarczego. Z dzisiejszego punktu widzenia trudno o bardziej nieudaną prognozę. Upadek Kościoła chrystusowego faktycznie nastąpił, jednak nic nie działa tak, jak powinno. Wszędzie otacza nas tandeta; tandetne są nasze obyczajne, ubiór i kultura.
Rozluźnienie moralne, patrząc poprzez pryzmat historii gospodarczej, nie idzie w parze z wolnością gospodarczą. Wszędzie tam, gdzie ustąpił radykalne chrześcijaństwo, zrodziło się szalejące państwo opiekuńcze. Europa zachodnia, Europa południowa, Skandynawia i Ameryka Północna – wszystkie znajdujące się na tych obszarach kraje wysoko rozwinięte zostały zainfekowane skazą socjalizmu. Natomiast najbardziej kapitalistyczne epoki w dziejach ludzkości kojarzą się przecież z Anglią doby wiktoriańskiej czy purytańskimi Stanami Zjednoczonymi. Szwedzi, będący obecnie największa zakałą Okcydentu, również zaliczyli etap twardej gospodarki rynkowej w wersji ultraprotestanckiej. Z kolei na naszym polskim gruncie literackim symbolem kapitalizmu jest nie kto inny, jak zachowawczy S. Wokulski. Przed wojną taką marką, tyle że już w świecie rzeczywistym, był A. Wierzbicki, szef „Lewiatana”.

Mimo iż świat łaciński gnije, każdy z narodowców powinien przykładać się do jego odbudowy, by uniknąć wyrzutów sumienia. Idea narodowa nie wybacza grzechu zaniechania. Nasze poglądy charakteryzuje dynamizm, stąd koncentrujemy się wyłącznie na kultywowaniu tej zdrowej tradycji, wzmacniającej nasze społeczeństwo. I tak narodowiec dba o przestrzeganie zasad honorowych. Narodowiec dba o schludność swojego ubioru, tak jak każdy człowiek cywilizowany, brzydząc się równocześnie łachmytami z wyboru, a nie konieczności. Narodowiec ocenia drugiego człowieka poprzez pryzmat klasy danego zawodnika, ignorując zawartość jego portfela. Narodowiec poprzez pracę chce osiągnąć doskonałość swoją i swojego narodu.

O ile lewica wygrała dzięki marszowi przez instytucje, o tyle my wygramy dzięki marszowi ku cnocie. Nie można jednak osiągnąć stanu nieskazitelności moralnej bez wykorzystania dorobku naszych przodków. Kiedy chcemy poprawić własne zachowanie, musimy oprzeć się o doświadczenie własne bądź naszych Ojców. Tylko za pomocą dłuta codziennych trudów możemy wykuć charakter twardy jak stal i doskonały niczym oszlifowany diament. Być może żyjąc w ten sposób narazimy się na zarzut bigoterii bądź bycia człowiekiem staroświeckim. Mówią tak jednak jedynie ci, których formacja intelektualna wynurzyła się z błota Woodstocku. To są zarzuty karłów, którzy z obrzydzeniem patrzą na tytanów. Nasza myśl polityczna ma swoje źródła wśród największych i najwspanialszych cywilizacji, więc nie mamy się czego wstydzić.

Karol Skorek – prezes Zarządu Stowarzyszenia Przedsiębiorców i Rolników SWOJAK, propagator patriotyzmu konsumenckiego i przedwojennej teorii ekonomii

Tekst uprzednio opublikowany w Myśl.pl nr 35 (1/2016)

Przypisy
1. J.L. Popławski, Wybór pism, wyd. Nortom, Wrocław 1998, s. 150.
2. Kiedyś ten gest miał za zadanie pokazać, że nie posiadamy broni.
3. W. Łysiak, Talleyrand – droga „Mefistofelesa”, Wyd. Nobilis, Warszawa 2007, s. 325.

Dodano w Bez kategorii

POLECAMY