O zawłaszczaniu państwa

Dodano   0
  LoadingDodaj do ulubionych!
Sala plenarna Sejmu.

fot. Piotr VaGla Waglowski/commons.wikimedia.com/CC Public Domain / fot. Piotr VaGla Waglowski/commons.wikimedia.com/CC Public Domain

Temperatura sporu politycznego w Polsce po raz kolejny osiągnęła chyba swój maksymalny punkt – tym razem kwestia dotyczyła próby „przejęcia sądownictwa” przez partię rządzącą. Używając retoryki opozycji totalnej, był to kolejny krok w celu „zawłaszczenia państwa”. I trzeba przyznać,  że nie ma w tym kłamstwa.

W „zawłaszczaniu państwa” nie ma niczego złego albo mówiąc inaczej – po prostu każdy to robi. Każdy to robi, ale na swój sposób.

Dotykamy tutaj kwestii pluralizmu światopoglądowego i istoty demokracji jako takiej. We wszystkich szkołach demokratycznych państw, od małego wkłada się obywatelom do głów wolnościowe aksjomaty: każdy powinien mieć prawo do mówienia tego, co myśli; należy tolerować poglądy innych ludzi, przy sporach szukać kompromisu itd.

Obserwując praktykę życia społecznego nietrudno jest jednak zauważyć, że rzeczywistość jest zgoła bardziej skomplikowana. Przykładów nie musimy szukać daleko.

U zarania III Rzeczpospolitej podstawowym źródłem informacji o świecie każdego inteligenta była „Gazeta Wyborcza”. Pełniła ona rolę hegemona – zmieniło się to dopiero po „Rywingate”. Jednak i tak „Gazeta” ma nadal duży wpływ na to, jak myśli znaczna część społeczeństwa.

Redaktorzy „Gazety Wyborczej” zręcznie, profesjonalnie i skutecznie ustalali, co jest dobre, a co nie jest. Kształtowali paradygmat demoliberalny.

Jedyną słuszną wykładnią na tematy gospodarcze był niegdyś Leszek Balcerowicz. Drogę, którą miała podążać Polska, wskazywały państwa zachodnie. Każdy, kto był przeciwko przystąpieniu naszego kraju do Unii Europejskiej, z miejsca był pozycjonowany jako „wsteczniak” nie rozumiejący ducha czasów. Głosowanie na Prawo i Sprawiedliwość, Ligę Polskich Rodzin czy Samoobronę było największym obciachem, zaś zabranie babci dowodu musiało napawać dumą i uznaniem w środowisku. No i rzecz jasna Marsz Niepodległości był co najwyżej kolejną okazją do ruchawki lub przebudzeniem „polskich upiorów” nacjonalizmu. Nachodzenie organizatorów przez policję w ich własnych domach nie przekraczało żadnych standardów demokracji, bo te standardy były wyznaczane przez „nich”.

Przez „nich”, czyli przez kogo? Gazeta Michnika jest bowiem najbardziej jaskrawym przykładem. Mowa tutaj raczej o konglomeracie różnych środowisk, które w każdym społeczeństwie tworzą elitę  – pisarzy, artystów, naukowców, dziennikarzy, celebrytów, także niektórych księży. Środowiska te wytyczały ścieżki myślenia, wyznaczały ogólnie akceptowane wartości, decydowały, czego powinno się wstydzić, a co powinno być przedmiotem uznania – kreśliły paradygmat.

Paradygmat ten najkrócej można określić jako demoliberalny. Mimo teoretycznych założeń o pluralizmie i wolności słowa w myśl tego paradygmatu pewnych rzeczy nie należało robić, a pewnych słów nie należało wypowiadać. Oznaczało to bowiem alienację danej jednostki na poziomie symbolicznym.

Paradygmat demoliberalny powstał w 1989 r. – w roku tym doszło do rewolucji. Reglamentowanej co prawda, ale jednak. Paradygmat realnego socjalizmu został zastąpiony paradygmatem demoliberalnym.

Można zaryzykować stwierdzenie, że w 2015 r. doszło do kolejnej rewolucji i obecnie jesteśmy na etapie tworzenia nowego paradygmatu, tym razem – spróbujmy go nazwać –  demokonserwatywnego o solidarystycznym nurcie.

Oba paradygmaty różnią się oczywiście swoją istotą, która najbardziej wyraża się w narracji. Paradygmat demoliberalny jest wolnościowy, indywidualistyczny, kosmopolityczny, tolerancjonistyczny. Paradygmat demokonserwatywny jest patriotyczny, solidarystyczny, tożsamościowy, ksenofobiczny. Hasła te objawiają się w aspiracjach i postulatach; nie muszą zaś skutkować podejmowaniem odpowiednich decyzji w konkretnych dziedzinach życia społeczno-politycznego.

Różnice widać także w sposobie wprowadzania paradygmatów.

Rzeźbiarz paradygmatu demoliberalnego miał wyrafinowane narzędzia – wsparcie nowych „wyzwolicieli”, brak konkurencji wewnętrznej, wygłodniałe społeczeństwo, hegemonię kulturalną.

Rzeźbiarz paradygmatu demokonserwatywnego ma przed sobą pieniek, a w ręku siekierkę i prymitywne narzędzia. Obycia w rzeźbieniu brak. Rozwala pieniek na pół, jedna część ląduje w kominku, w drugiej poczyna topornie rzeźbić.

„Dobrej zmianie” brakuje po prostu stylu i klasy. Brakuje też odpowiedniego zaplecza – nie tylko kadrowego, ale także kulturalnego i intelektualnego. Nie brakuje natomiast, mówiąc eufemistycznie, zdenerwowanych mas.

Oba paradygmaty w celu zwalczania siebie nawzajem używają podobnych narzędzi. Z jednej strony mamy zarzuty o zapędy „dyktatorskie”, z drugiej przywołania o „dzieciach ubeków i komunistów”. Każdy z paradygmatów określa myślenie mas na tyle, że o jakimkolwiek dogadaniu się mowy być nie może.

Jarosław Kaczyński rzucił wszystkie siły na zmianę paradygmatu. Prezes Prawa i Sprawiedliwości wypowiedział wojnę „państwu prawa” – fundamentowi demoliberalizmu. Jest to podejście zgodne z filozofią polityczną jego mistrza, Stanisława Ehrlicha: wola polityczna stoi ponad prawem pozytywnym.

W swojej politycznej kalkulacji Kaczyński doskonale wiedział, że jeśli nie przejmie Trybunału Konstytucyjnego, to ten będzie mógł uznać za niezgodne z ustawą zasadniczą sztandarowe i rewolucyjne postulaty „dobrej zmiany”. Program „500+”, obniżenie wieku emerytalnego lub utworzenie Rady Mediów Narodowych można byłoby „podciągnąć” pod takie wartości konstytucyjne, jak stabilność budżetowa czy wolność prasy. Wszystko w imię zasady demokratycznego państwa prawnego rzecz jasna, a nie partykularnych interesów grup politycznych.

Tutaj wyłania się kolejny problem związany z pojęciem „państwa prawa”. Otóż jednym z zarzutów kierowanych przez opozycję (nie tylko totalną) jest to, że wymiana czynnika ludzkiego nic nie da, jeśli prawo będzie skonstruowane wadliwie. Mówi się także, że sądy będą poddane partyjnej kontroli, a w tym przypadku będzie to kontrola Prawa i Sprawiedliwości. Tak w istocie będzie.

Paradygmat społeczny obejmuje jednak zespół wartości, które konstruują sposób myślenia ludzi. Nie można zwłaszcza lekceważyć czynnika ludzkiego w przypadku sądu konstytucyjnego, który przy roztrząsaniu spraw wielkiej wagi, opiera się na ogólnych przesłankach konstytucyjnych, które fachowo nazywa się „wartościami konstytucyjnymi”. W tym kontekście bardzo ważna jest również tradycja orzecznicza i związana z tym doktryna prawa. Jarosław Kaczyński, chcąc dokonać rewizji paradygmatu, nie może pozwolić sobie pozostawienie poza kontrolą tak ważnego aspektu istnienia państwa i wcale nie musi oznaczać to prześladowań politycznych, tak jak chciałaby tego opozycja totalna.

W tym miejscu jeszcze raz można powołać się na myśl Ehrlicha: rzeczywistość prawna nigdy nie jest wolna od nacisków wpływowych grup.

Obecna próba przejścia z paradygmatu demoliberalnego na demokonserwatywny jeszcze bardziej podzieliła polskie społeczeństwo, nad czym niektórzy ubolewają. Tymczasem należy na to spojrzeć z innej strony i zadać sobie pytanie, co jest dla nas, Polaków, wspólnym mianownikiem i czy on w ogóle istnieje? Jeśli rozpatrujemy tę kwestię w kontekście zmiany paradygmatu, to okaże się, że na razie takiego mianownika nie ma. Można natomiast zauważyć, że narracyjny spór przybrał charakter tożsamościowy – paradygmat demoliberalny zmobilizował masy pod hasłem „wolności” czy „europejskości”, natomiast paradygmat demokonserwatywny odwołuje się przede wszystkim do suwerenności oraz ogólnie rozumianego patriotyzmu. Niechęć do przeciwnej strony jest pochodną tych dwóch postaw, a sprowadzanie wszystkiego do postawy „antyPO” czy „antyPiSu” jest spłyceniem problemu.

Widoczny brak wspólnego mianownika jest konsekwencją historii naszego kraju, a ściślej rzecz ujmując – braku własnej, dojrzałej tradycji politycznej. Polska od XVIII w. de facto nie istniała jako podmiotowy byt polityczny. Z tego okresu możemy wyłączyć czasy II Rzeczpospolitej, która w początkowym swym kształcie była nieudolną kopią systemu francuskiego, co skończyło się zamachem majowym i wprowadzeniem autorytaryzmu.

Dzisiaj nie budzi już kontrowersji stwierdzenie, że demoliberalne elity III Rzeczpospolitej nie były elitami podmiotowymi. Demokracja liberalna wraz ze swoimi wartościami była przedstawiana jako konieczność dziejowa i w zasadzie nikt tego nie kwestionował. Nie było żadnej pogłębionej pracy intelektualnej i próby odpowiedzi na podstawowe pytania, które każda wspólnota polityczna musi sobie zadać. Demokracja w wydaniu liberalnym została zaimportowana i wdrożona bez żadnej korekty.

Teoria Fukuyamy o „końcu historii” jest obecnie najbardziej znana z tego, że się nie sprawdziła. Obserwując zachowania osób przebywających w bańce paradygmatu demoliberalnego można jednak stwierdzić, że „koniec historii” nastąpił w ich głowach. Tak jak na początku III RP nikt nie brał pod uwagę, że może istnieć lepszy system, tak teraz nikt nie przyjmuje do wiadomości, że czasy demokracji liberalnej mogą się skończyć. Szok się zmaterializował.

I co dalej? Czy próba zmian paradygmatu zostanie zakończona sukcesem i określi charakter naszego życia społeczno-politycznego na najbliższe lata? Na razie sprzyja temu koniunktura geopolityczna – dekadencja społeczeństw zachodnich, kryzys Unii Europejskiej i związany z nim kryzys migracyjny powodują, że dotychczasowy kompas polityczny wskazuje inny kierunek. Być może powinniśmy zacząć się przyzwyczajać do nowych zasad gry, które oznaczają dla nas nowe wyzwania. Kto wie, czy za kilkanaście lat paradygmat demokonserwatywny nie zostanie zastąpiony paradygmatem narodowym?

Dodano w Bez kategorii

POLECAMY