Gloria in excelsis Deo! 918 rocznica odbicia Jerozolimy przez krzyżowców

Dodano   0
  LoadingDodaj do ulubionych!

„Powstań, rozbłyśnij jasnością Jeruzalem, albowiem twa światłość przybyła i chwała Jahwe wzeszła nad tobą! […] I obce narody podążą do twojej światłości, a monarchowie – do blasku Twego wschodu. […] Cudzoziemcy odbudują twe mury, a ich królowie będą na twoje usługi. Bo choć skarciłem cię w swoim gniewie, lecz w swej łaskawości zmiłowałem się nad tobą.”

Iz 60,1-10

Dzień 15 lipca dość jednoznacznie kojarzy nam się z batalią grunwaldzką. Jednak związane z tym dniem jest jeszcze jedno wydarzenie, na myśl o którym równie mocno dźwięczy w uszach chrzęst pancerzy i trzask pękających mieczy, a które odegrało co najmniej równie doniosłą rolę w dziejach Europy. 15 lipca roku pańskiego 1099 Gotfryd z Bouillon zatknął sztandar chrystusowy nad Jerozolimą. Jak do tego doszło?

Po trzech latach walk z ogromnej armii krzyżowej pozostało 1200 rycerzy i 10 tys. piechoty. Żałośnie mało, jak na tak doniosły cel. Boemund de Hauteville i Baldwin z Boulogne założyli udzielne państwa w Antiochii i Edessie i choć świadczyli istotnej pomocy krucjacie, to jednak bezpośredniego udziału już w niej nie brali. Waleczny biskup Ademar, ordynariusz diecezji Le Puy-en-Velay umarł w Antiochii. Niedługo później zmarł z wycieńczenia Wilhelm z Monteil, jego brat i biskup Orange. Stefan z Blois zgnębiony niedostatkiem powrócił ze swoim hufcem do rodzinnych włości.

Pozostałe rycerstwo było zdecydowane ruszyć na Jerozolimę. Miasto Maraat-an-Numan zostało po zdobyciu splądrowane i spalone na znak, że nie ma odwrotu. Pochód krzyżowców prowadził Rajmund z Tuluzy, najznamienitszy z baronów i wódz wyprawy. Aby wybłagać  błogosławieństwo u Boga zsiadł z konia, przywdział wór pokutny i na bosych stopach stąpał ku Jeruzalem.

O dziwo, lokalni emirowie muzułmańscy zachowywali się biernie lub wręcz przychylnie wobec krzyżowców. Zdegustowani brutalnymi rządami Turków seldżuckich dostarczali zaopatrzenia w zamian za nieatakowanie ich miast. Sytuacja rycerzy polepszyła się jeszcze bardziej, gdy zdobyto Tortosę (17 lutego 1099r.), dogodny port morski w Libanie. Dzięki temu docierały regularne dostawy z Europy i z Cypru.

Pod koniec maja chrześcijanie wkroczyli do Ziemi Świętej. 3 czerwca zdobyto Ramlę, miasto w stu procentach muzułmańskie. Jej mieszkańcy przezornie zbiegli, zniszczywszy uprzednio przepiękną bazylikę św. Jerzego. Rycerze ślubowali ją odbudować, okalające włości przekazawszy nowo erygowanej diecezji na którą powołano Roberta z Rouen – zgodnie z wolą krzyżowców Palestyna miała być patrymonium kościelnym.

6 czerwca konny poczet Tankreda de Hauteville wyzwolił Betlejem. Miasto zamieszkiwali chrześcijanie, którzy prosili o wyzwolenie z rąk Saracenów. Mieszkańcy całowali przybyłych rycerzy po rękach i na ich powitanie urządzili wielką procesję ze wszystkimi relikwiami z kościoła Narodzenia Pańskiego. Jednak główne siły nie przerywały wędrówki i wytrwale maszerowały całą noc. Krzepiący był dla wszystkich widok zaćmienia Księżyca – oto Opatrzność zakryła na nieboskłonie symbol islamu! 7 czerwca rycerze rozbili obóz. Wzruszeni wojownicy, którzy przez ostatnie trzy lata przeżyli wiele cierpień, głód i niedostatek, patrzyli na śmierć towarzyszy broni, teraz spoglądali na święte miasto. Jeruzalem, które tak długo oglądali w snach, o którym marzyli i rozprawiali z utęsknieniem w chwilach trosk leżało u ich stóp.

 

Oblężenie

Jednak radość z dotarcia do celu krucjaty nie mogła przysłonić realiów. A te bynajmniej nie napawały optymizmem. Dowódca obrony Iftichar ad-Daula dobrze się przygotował. Dysponował licznym i bitnym garnizonem. Kazał odremontować potężne mury miejskie (było to konieczne – Jerozolima została zdobyta przez egipskich Fatymidów raptem kilka miesięcy wcześniej), zaś blanki zabezpieczyć skórami i belami bawełny – była to skuteczna obrona przed machinami oblężniczymi. Nauczony przykładem Antiochii wypędził z miasta wszystkich chrześcijan – miasto się wyludniło, ale dzięki temu zaoszczędzono na prowiancie. Jego ludzie starannie zatruli prawie wszystkie studnie w pobliżu miasta i zniszczyli wszelkie zapasy paszy i żywności, by rycerze cierpieli głód.

Dla krzyżowców takie postępowanie było odrażające i pozbawione honoru – nawet w stosunku do wroga. Ale nie ułatwiało im to zadania. Jedynym zdatnym do użytku źródłem wody w pobliżu Jerozolimy była biblijna sadzawka Siloe. Była oddalona od murów zaledwie o 400 metrów, toteż wszelkie próby skorzystania z niej kończyły się ofiarami w ludziach. Po wodę trzeba było się wyprawiać po dziesięć i więcej kilometrów – i to w uzbrojonych po zęby konwojach, gdyż Saraceni często wypuszczali za mury konne podjazdy. Z prowiantem było jeszcze gorzej. Co gorsza, rozpoczynało się lato i upał sięgał czterdziestu stopni. Ponadto zrywał się hamsin, zawiewający znad pustyni dziesiątki ton dławiącego w gardle i drażniącego oczy pyłu.

Świętego miasta broniły podwójne kamienne mury o obwodzie 4,5 km, z których pierwszy był wysoki na 8m i gruby na 2 m, a drugi miał przekrój 12x4m. Mury te wzmocnione były ponad sześćdziesięcioma wieżami i czternastoma ufortyfikowanymi bramami. Dostępu od wschodu i południa broniły strome brzegi doliny Cedronu i doliny Hinnoma. Podejście od zachodu byłoby względnie wygodne, gdyby nie Wieża Dawida – potężny kompleks dublujący łańcuch murów i pełniący rolę cytadeli. Jeżeli weźmiemy to wszystko pod uwagę, zrozumiemy, dlaczego ówcześni uważali Jerozolimę za jedną z najsilniejszych twierdz Bliskiego Wschodu.

Tymczasem krzyżowcy posiadali zaledwie 12 tysięcy zbrojnych – zbyt mało, by chociaż zamknąć pierścień oblężenia wokół Jeruzalem. Z tego powodu obrońcy mogli stale uzupełniać zapasy i nękać giaurów ciągłymi napadami. Do sforsowania murów niezbędne były machiny oblężnicze, których krzyżowcy nie tylko nie posiadali, ale również nie mieli z czego zbudować – drewno rosnące w pobliżu nie nadawało się do tak zaawansowanej obróbki. Nie mogli liczyć na skuteczny szturm, więc musieli czekać. Tylko że przy niedostatku wody w palącym słońcu czas grał na korzyść Saracenów.

Rajmund z Tuluzy stanął przed nie lada problemem: nie mógł atakować, bo miał zbyt mało ludzi. I nie mógł się wycofać, gdyż zewsząd otaczało go morze wrogich ludów muzułmańskich, zaś dostępu do wybrzeża morskiego broniła liczna flota egipskich Fatymidów. Czekać również nie mógł ze względu na brak wody i żywności.

 

Spoglądając z perspektywy zwykłej racjonalnej logiki armię krzyżową można z czystym sumieniem uważać za bandę obłąkanych szaleńców, którzy porwali się na jedną z najlepiej ufortyfikowanych twierdz ówczesnego świata, nie posiadając ani ciężkich machin, ani nawet porządnego wodopoju. Jednak z drugiej strony wszystko wskazywało, że na czas pierwszej krucjaty prawa logiki zawisły na kołku – decydowała niezłomna wiara w zwycięstwo i zdarzyć się mogło dosłownie wszystko.

Słowem – krzyżowcy potrzebowali prawdziwego cudu, a raczej całej serii cudów. Nie było innego sposobu, by ich przetrzebione oddziały zdobyły tak potężną twierdzę jak Jerozolima u schyłki XI stulecia.

 

Szturm

Mając świadomość tych wszystkich okoliczności obrońcy czuli się pewni siebie – w stronę cierpiących z pragnienia rycerzy ostentacyjnie pluskali wodą, której mieli w bród i ciskali najcięższymi bluzgami, na jakie było ich stać.

Przy akompaniamencie wyzwisk pod swoim adresem i jawnej pogardy, Europejczycy wyzbywali się resztek szacunku wobec przeciwnika. O ile do tej pory z wielkim respektem odnosili się do Saracenów, mniemając, iż będąc innowiercami respektują jednak kodeks rycerski, to jednak w bieżących okolicznościach pałali już tylko żądzą odwetu.

W tej sytuacji Rajmund z Tuluzy chwycił się metody wielokrotnie wypróbowanej na tej wyprawie – powierzył siebie i armię Opatrzności i rzucił wszystko na jedną kartę: w poniedziałek 13 czerwca po zbudowaniu prowizorycznych drabin i wież rycerze ruszyli do szturmu!

Rozpaczliwy atak omal nie skończył się zdobyciem Jerozolimy! W przypływie amoku rycerze rzucili się na mur zewnętrzny, który rozebrali na szerokim odcinku niemal gołymi rękoma. Niewielka grupa zdołała przystawić wieże i drabiny do mury wewnętrznego i spędzić zeń obrońców. Jednak wieże te szybko zostały podpalone, zaś drabin było zbyt mało, by opanować jakikolwiek fragment muru. Śmiałkowie, którzy wdarli się na mury, zostali odcięci i wybici. Szturm trzeba było przerwać, bo straty w ludziach rosły zastraszająco. Przez następne dni rycerzy lizali rany i nie podejmowali większych działań.

I wtedy stał się pierwszy z całej serii zadziwiających cudów – 17 czerwca przez blokadę morską nie wiadomo jak przebiło się sześć okrętów z zaopatrzeniem – w ładowniach był nie tylko prowiant, ale również narzędzia do budowy machin i rzemieślnicy! Do portu w Jaffie natychmiast wysłano silny oddział pod dowództwem Rajmunda Pileta aby przechwycić bezcenny ładunek. Z Jerozolimy wyruszył na złamanie karku hufiec Saracenów, by do tego nie dopuścić. A fatymidzkie galery już pruły toń morską, ile tylko pary w wiosłach. I tu zdarzył się kolejny cud – nim Saraceni przybyli, chrześcijanie zdążyli przeładować zaopatrzenie na wozy i wyruszyć ku Jerozolimie! Rajmund Pilet nie posiadał się z radości. Mało tego – okręty kazał rozebrać na deski, zaś marynarzy bezceremonialnie przyłączył do konwoju i zagnał pod Jeruzalem! W obozie krzyżowców zapanowała euforia, Rajmund był witany prawie tak entuzjastycznie, jak Zbawiciel w niedzielę palmową przez lud jerozolimski. Niemal równocześnie powrócili Robert z Flandrii i Tankred de Hauteville. Oprócz pożywienia przywieźli kilkadziesiąt wozów belek, tramów i tarcic świeżo ściętych w lasach Samarii.

Teraz prace oblężnicze ruszyły z kopyta! Marynarze jako dobrze obeznani z rzemiosłem ciesielskim świadczyli nieocenioną pomoc. Żywności było w bród, więc oddziały wydzielone do jej poszukiwania mogły się zając budową machin. Wśród stukotu młotków, łoskotu pił i trzasku siekier powstawały drabiny, katapulty i wieże oblężnicze. Te całkowicie prozaiczne melodia podnosiła włosy na głowie Saracenom i przybliżały dzień, na który czekała cała chrześcijańska Europa, dzień odzyskania Jeruzalem!

Największą uwagę poświęcono wieżom; choć zbudowano tylko trzy, to jednak były to cuda ówczesnej techniki oblężniczej! Na szczycie każdej z nich ustawiono balisty i katapulty. Zamontowano również ogień grecki (średniowieczny miotacz ognia). Konstrukcję okryto świeżymi skórami zwierzęcymi dla zabezpieczenia przed podpaleniem. Temu samemu celowi służyły zbiorniki przeciwpożarowe z wodą, która, jak pamiętamy, była na wagę złota.

W toku przygotowań nie zapomniano o najważniejszej broni – w piątek 8 lipca rycerze (niczym Jozue pod Jerychem) trzykrotnie okrążyli mury Jerozolimy w przebłagalnej procesji. Wśród bluźnierstw i obelg, jakie z murów ciskali muzułmanie, krzyżowcy maszerowali z pieśnią na ustach, boso i pełni pokory. Procesja zakończyła się na stokach Góry Oliwnej homiliami Piotra Pustelnika, Rajmunda z Aguilers i Arnulfa z Rohes, najznamienitszego kaznodziei krucjatowego. Rycerze znajdowali się w Getsemani – ogrodzie, w którym zlany krwawym potem Zbawiciel został wydany przez Judasza. Żarliwe słowa kapłanów rozpaliły serca tysięcy wojowników. Przegnały przygnębienie i zwątpienie, wlały otuchę i ducha braterskiej miłości.

Darowano sobie wszelkie urazy – nawet najzaciętsi wrogowie padli sobie w ramiona z rzewnymi łzami. Pewność zwycięstwa była zupełna – zmęczeni procesją rycerze natychmiast rzucili się do pracy przy machinach i pracowali całą noc. Zapanowało tak wielkie uniesienie, że krzyżowcy wdarliby się do miasta, choćby im przyszło przebijać mury własną głową. Nikt się nie oszczędzał – baronowie pracowali jak prości rzemieślnicy, a rzemieślnicy dyrygowali baronami! Nieważne było palące pragnienie i wyczerpanie – liczyła się już tylko Jerozolima i Grób Chrystusowy, któremu ciągle urągali Saraceni. Wartownicy opuścili stanowiska, zaniechano wypraw pod wodę, wszyscy zajęli się budową machin. Zniknął lęk przed śmiercią: zginąć za wiarę w Ziemi Świętej to wszak prosta droga ku Zbawieniu. „Rycerz co przyodziewa swą duszę w pancerz wiary i ciało swoje okrywa zbroją, musi już być nieustraszony i całkowicie bezpieczny, bowiem pod swoją podwójną zbroją nie może bać się ni człeka ni diabła. Daleki od lęku przed śmiercią pożąda jej. Istotnie, czegóż ma się bać żyjący lub martwy, skoro jedynie Jezus Chrystus jest życiem i dla niego śmierć jest zwycięstwem?”

Gwoli ścisłości przyznać należy, że Gotfryda z Bouillon i pozostałych zdobywców Świętego Miasta powinno się przedstawiać w tamtych dniach nie w zbroi i z mieczem, lecz raczej wzorem św. Józefa, oblubieńca Maryi, z młotkiem i świdrem ciesielskim. Taka bowiem broń zadecydowała o zwycięstwie pod Jerozolimą.

Wieże oblężnicze dotychczas budowane w odrębnych modułach zostały połączone w całość. O świcie 9 lipca ukazały się Saracenom w całej swej złowrogiej okazałości. Potężne, wielokondygnacyjne kolosy napawały przerażeniem niewiernych. Po raz pierwszy nowy dzień przywitali nie wyzwiskami i naśmiewaniem się z chrześcijan, tylko grobową ciszą zawieszoną pomiędzy pełnymi niepokoju przeczuciami. Już nie kpili z dotychczas pogardzanych giaurów. Dowódca Iftichar ad-Daula zrozumiał powagę sytuacji – w swej bucie popełnił szereg kardynalnych błędów, za które zapłaci życiem tysiące ludzi. Nie zdołał ani ściągnąć odsieczy, ani zablokować konwoju z narzędziami z Jaffy, ani konwoju z drewnem z Samarii. Teraz rozkazał wzmocnić obronę i desperacko usiłował zniszczyć wieże oblężnicze za pomocą łuczników, katapult, ognia greckiego i balist. Na próżno!

Tymczasem w obozie krzyżowców dotychczasowi stolarze wytrzepali trociny z włosów i na powrót przypasali miecze. Na tym etapie nie mogli przerwać swej pracy ani na chwilę! Jedna grupa stale niwelowała teren, tak aby każda z wież mogła zbliżyć się do murów. Drugi zespół bez przerwy, dzień i noc, centymetr po centymetrze podtaczał wieże do przodu (zajęło to kilka dni). Każdy centymetr przybliżał zagładę Saracenów. Dlatego też za wszelką cenę starali się oni zniszczyć przeklęte wieże. Nękali chrześcijan ostrzałem z murów bez przerwy, nie dając ani chwili wytchnienia. Wojownicy na wieżach ogniem z katapult spędzali strzelców przeciwnika z murów, osłaniając w ten sposób pozostałe zespoły. W tej morderczej walce na wyniszczenie siły i środki nic nie znaczą, liczy się tylko hart ducha.

Jedną z wież obsadzili Prowansalczycy i Lotaryńczycy dowodzeni przez Gotfryda z Bouillon. Ich celem był północny odcinek muru od strony kościoła św. Stefana. Od południa, na wzgórzu Syjon, ustawiono kolejną wieżę obsadzoną przez ludzi Rajmunda z Tuluzy. Najmniejsza z wież przypadła Normanom, którzy skierowali ją na północno-zachodni narożnik murów.

10 lipca rozpoczęło się zasypywanie fosy. Tłumy chrześcijan ryzykując życie wrzucały doń chrust, ziemię i kamienie. Obrońcy oblewali ich wrzątkiem i ogniem greckim, toteż trup ścielił się gęsto. Mimo to na obydwu głównych odcinkach natarcia szybko powstały rampy scementowane krwią i ciałami poległych. Rajmund z Tuluzy za każde trzy kamienie wrzucone do fosy wypłacił z własnej szkatuły srebrnego denara. W ciągu jednego dnia z najmożniejszego z baronów stał się żebrakiem! Tym niemniej wieczorem 13 lipca fosa była zasypana, a mur zewnętrzny obrócony w gruzy i zniwelowany; żadna z wież nie ucierpiała. 14 lipca rano krzyżowcy szykowali się już do decydującego szturmu. Dzięki ogniowi greckiemu łacinnikom udało się podpalić bele bawełny zabezpieczające blanki murów. Saraceni musieli się bronić w kłębach dymu i jednocześnie gasić szybko rozprzestrzeniający się pożar.

Wieczorem wieża Tuluzańczyków dotarła do wewnętrznego muru. Obrońcy jednak zaparli jej pomost, aby krzyżowcy nie mogli go przerzucić ponad murem. Bosakami udało im się zedrzeć skóry chroniące wieżę i podpalić jej konstrukcję. Wieżę trzeba było wycofać dla ugaszenia pożaru, jednak po jej ponownym podtoczeniu nie zdołano zdobyć muru. Ogromne straty po obydwu stronach nie zdołały przechylić szali na żadną ze stron.

Tak trwały walki aż do świtu 15 lipca. Wtedy to do północnego muru dotarła wieża Gotfryda. Znowu przez kilka godzin krzyżowcy usiłowali opuścić pomost, aby doprowadzić do walki wręcz. Sytuacja stała się dramatyczna, gdy obrońcom udało się podpalić wieżę w połowie wysokości. Ogień odciął załodze drogę odwrotu  a woda w zbiorniku przeciwpożarowym wyczerpała się. Rycerze mieli do wyboru albo nadludzkim wysiłkiem sforsować mur, albo zginąć w płomieniach. Tu wydarzył się kolejny cud, gdyż około południa łacinnicy w akcie desperacji odepchnęli drągi zapierające pomost i przebojem wdarli się na mur. Ostatni z rycerzy właśnie zeskakiwał z pomostu, gdy wieża zawaliła się w gruzy!

Obrońców błyskawicznie wycięto, do opanowanej kurtyny muru natychmiast przystawiono drabiny, po których już wchodzili kolejni krzyżowcy. Pośpiech był konieczny, bo garstka kilkunastu rycerzy mogła bronić dopiero zdobytego przyczółku najwyżej kwadrans! Na wieść o powodzeniu Gotfryda Tuluzańczycy zdwoili wysiłki i po dwudziestu godzinach morderczej walki zdołali przebić się na mur. W tym czasie na północnym odcinku Prowansalczycy zdołali przedrzeć się do Bramy Kolumny, którą otwarto na oścież. Do miasta wlały się tysiące zbrojnych, przypieczętowując los Saracenów.

Krzyżowcy wzięli krwawy odwet za całe tygodnie zniewag, za walkę bez honoru, za zatrucie studni, zbezczeszczenie miejsc świętych i krzywdę chrześcijan. Nie oszczędzono kobiet i dzieci. Cywile, których usiłował ochronić Tankred na Wzgórzu Moria złożyli głowy pod mieczem Normanów. Ocalał korpus Iftichara, który zabarykadował się w kompleksie Wieży Dawida. W zamian za przekazanie jej bez walki Rajmundowi otrzymał możliwość odejścia pod eskortą rycerzy z Tuluzy poza mury miejskie. Żadnemu z ludzi tam zebranych nie spadł włos z głowy.

O zmierzchu upojeni zwycięstwem krzyżowcy zgromadzili się u stóp Grobu Chrystusowego. Miejsce obrócone w gruzy z rozkazu kalifa Al-Hakima, niedawno odrestaurowane znowu zbezcześcili Saraceni. Po oczyszczeniu Bazyliki rycerze zebrali się, by odśpiewać dziękczynne Te Deum laudamus. Żałosny to był widok: z ogromnej rzeszy czterdziestu tysięcy zbrojnych, którzy trzy lata wcześniej przeprawili się przez Bosfor, dotrwał tej chwili zaledwie jeden na pięciu. Ogorzali i pomarszczeni w piekącym słońcu i wichrze pustyni, obdarci i wychudli z niedostatku byli już zupełnie innymi ludźmi, odmienionymi przez ciężar doświadczeń. Przez trzy ostatnie lata przeżyli tyle przygód, że wystarczyło by ich do obdzielenia kilku pokoleń spokojnie żyjących we Flandrii czy Lotaryngii. Nic nie pozostało z dostojnej szlachty, butnie spoglądającej na Konstantynopol. Mądrość ludzka jest głupotą w obliczu Boga, zaś chwała i zaszczyty nicością. Spodobało się bowiem Panu doświadczać umartwieniem dzieci, które szczególnie umiłował.

Ze zwieńczenia Kopuły na Skale strącono półksiężyc i umieszczono krzyż. Meczet Al-Aksa stał się pałacem królów jerozolimskich. Nieopodal na Wzgórzu Moria usadowili się templariusze. Na wieść o zwycięstwie rozdzwoniły się wszystkie kościoły katolickiego świata. Krucjata dobiegła swego kresu, jednak był to dopiero początek epopei krzyżowej.

A co do rzekomych okrucieństw krzyżowców – cóż, jak wskazuje Dave Grossman, los miasta zdobytego szturmem jest zawsze opłakany, czego przykładem choćby przypadek Konstantynopola zdobytego w 1453 r. przez Turków. Pamiętajmy również, że zgodnie z muzułmańskim obyczajem dowódca wydawał świeżo zdobyte miasto na pastwę całkowitej bezkarności swych żołnierzy i zaprowadzał swą władzę dopiero po trzech dniach. Tak więc w pierwszej chwili nikt na Bliskim Wschodzie nie poczuł się specjalnie wstrząśnięty losem Jerozolimy. Takie po prostu były realia epoki. Zaś opowieści o dziesiątkach tysięcy wyrżniętych i krwi płynącej wartkim potokiem przez ulice można z czystym sumieniem włożyć między bajki. Zgodnie z chłodnymi ocenami zginąć mogło od 3 do 5 tysięcy ludzi. Jerozolima nie miała wtedy więcej mieszkańców – dekady poprzedzające krucjatę nie były łaskawe dla grodu Dawida, zaś większość mieszkańców stanowili chrześcijanie różnych obrządków – jak pamiętamy, wypędzeni z miasta tuż przed oblężeniem.

Dodano w Bez kategorii

POLECAMY