Co prawda nagłe ogłoszenie wspólnego startu miało miejsce już kilka dni temu, ale do tej pory nie oceniłem zaskakującego przejścia Kai Godek do koalicji z Markiem Jurkiem. Nie oszukujmy się – jest to niewątpliwie przykra niespodzianka.
Nie ma moim zdaniem niczego złego w tym, że odchodzi się z Konfederacji. To w końcu twór polityczny w ramach państwa demokratycznego. A w takich warunkach nie można oczywiście stworzyć czegoś jednoznacznie dobrego, sprawiedliwego i dobrego, bo demokracja to przecież władza ludu. A ponieważ jedynym kryterium definiującym „lud” we współczesnej demokracji jest wiek, w praktyce jest to – jak w większości państw tzw. cywilizowanego świata – w przeważającej części motłoch.
Aby więc zyskać poparcie tegoż, trzeba być niekoniecznie merytorycznym a już na pewno nie sprawiedliwym. Trzeba być popularnym. Zdecydowanie największą popularnością w Konfederacji cieszą się narodowcy oraz członkowie partii Janusza Korwin-Mikkego.
Tu należy zaznaczyć, że popularność nie musi oznaczać, że coś jest złe. Tak jest moim zdaniem w przypadku tegoż ugrupowania. Choć dalekie od doskonałości, w obecnym ustawieniu politycznym w Polsce jest opcją zdecydowanie akceptowalną i póki co jedyną.
Kaja Godek, w przypadku konfliktu wewnątrz ugrupowania, miała na pewno kilka możliwości. Z pewnością mogła dalej walczyć o swoje miejsce poprzez wywieranie nacisków, mogła również po prostu odejść z działań politycznych – udzielając lub cofając swoje poparcie – skupiając się na działalności społecznej albo też utworzyć własny twór polityczny lub dołączyć do innego.
Wybrała opcję ostatnią w jednej z najgorszych – poza dołączeniem do POPiS-u – opcji. Dołączenie do jurkowców.
Brak wiarygodności
Środowisko to zabłysnęło w ostatniej kampanii deklarując coś, co wszyscy odbierali jako deklaracja do wspólnego startu w wyborach z kilkoma środowiskami. Ostatecznie część najbliższych wówczas unioposła Marka Jurka startowała z list Kukiz’15. Znajdowali się tam samozwańczy „antysystemowcy”, którzy obecnie poprzechodzili do PiS, PSL czy UPR, które głosuje jak PiS im zagra. Wśród nich byli też aborcjoniści a nawet trafiła się separatystka śląska.
Sama Kaja Godek też dość ostro wypowiadała się o środowisku Marka Jurka. Pisała o nich na Twitterze m.in., że „nie będzie to silny projekt” i zakończy się albo „katastrofą organizacyjną” albo „spacyfikowaniem przez PiS lub okołoPiS”. Podkreślała też, że „socjalizm to nie chrześcijaństwo”. Słusznie zauważała też, że tego typu środowiska mają „jakiś gigantyczny problem z 7. i 10. przykazaniem”.
I te oto słowa napisane w kwietniu już nie są przeszkodą zaledwie niecałe cztery miesiące później. Wiarygodność?
Zaplanowane działanie
Należy jeszcze zwrócić uwagę, że – niezależnie od deklaracji dla ogółu – decyzja o koalicji nie zapada w kilka dni. Biorąc pod uwagę różne sygnały, które do mnie dochodziły, nie mogę zwyczajnie uwierzyć, że to nie było planowane wcześniej działanie. Po co? Tego nie wiem.
Warto też zaznaczyć, że czołowi działacze – włącznie z rzecznikiem prasowym Lidią Sankowską-Grabczuk – bez problemu zarzucali mi przynależność a to do Konfederacji a to znowu do innej partii będącą częścią składową tejże. I to doskonale wiedząc, że to nieprawda i mimo wielokrotnego dementowania tych zarzutów. W trakcie kampanii zresztą pojawiało się z tegoż środowiska wobec mnie wiele, podobnie absurdalnych.
Ale wiadomo – koryto jest najważniejsze, i gdy pojawia się na politycznym horyzoncie, prawda czy zasady w większości przypadków schodzą na dalszy plan. Tak też jest z tymi, którzy pozostali w partii Marka Jurka.
Optymalne rozwiązanie
Mam szczerą nadzieję, że Kaja Godek się opamięta i wycofa z tej kampanii, wraz ze swoim poparciem dla partii o nazwie Prawica Rzeczypospolitej. Można w ten sposób zachować w znacznym stopniu twarz i wiarygodność polityczną na przyszłość. Jeśli jednak zostanie utracona, nie będzie można odzyskać jej tak szybko.