GRACZ: Symetryzm, lewica, dyskurs

Dodano   0
  LoadingDodaj do ulubionych!

Mam pewne dziwne hobby. Jest nim studencki komitet antyfaszystowski i jego barwne dzieje. Oczywiście sytuuję go gdzieś pomiędzy losami rodziny państwa Zwierzyńskich, tudzież niedoszłego prezydenta Białegostoku (przepraszam, że tak powiedziałem). 

Wiele razy nachodziła mnie myśl, aby spróbować stworzyć pewien rozbudowany przegląd jego aktywistów i aktywistek, ponieważ są to postacie niebanalne i wielobarwne. Niemniej nigdy nie zdecydowałem się na ten krok. Po pierwsze dostaliby ode mnie i od was drodzy czytelnicy atencję, o którą głównie im chodzi, i o którą tak srogo zabiegają oraz konkurują między sobą. Po drugie byłoby to zachowanie niehonorowe, typowe właśnie dla nich.

Chciałbym podzielić się z Wami pewną uwagą, która pozwoli wam nabyć nową kompetencję – informację, której poznanie przełożyć może się na skuteczniejsze identyfikowanie i zwalczanie działalności podobnych do wspomnianego wyżej tworu.

Jest pewna rzecz, która ich przeraża. Z resztą nie tylko młodych antyfaszystów, ale także ich starszych popleczników. Nie jest nią bynajmniej jakąś forma retorsji, która spotyka ich ze strony broniącego się przed nimi społeczeństwa (można też zamiennie użyć słowa: broniącego się przed nimi ludu, broniącego się przed nimi narodu itd.). Jest nią coś co można określić jako symetryzm.

Czym jest to zjawisko, którego oczywisty źródłosłów pochodzi od znanego słowa, nie tylko z filmu fabularnego, słowa symetria? Myślę, że można określić je jako traktowanie skrajnej lewicy na równi ze skrajną prawicą. Abstrahujmy tu już od przekomarzania się czym jest skrajność, lewicowość, prawicowość itp. Używajmy tych słów po prostu w sposób intuicyjny, a nie (para)naukowy.

Często młodzi antyfaszyści mówią: „nie może być tak, że antyfaszyści są traktowani na równi z faszystami”. Mówią także: „nie może być tak, że ci którzy chcą odbierać prawa i wolność ludziom, są stawiani na równi z tymi, którzy ich bronią”. To jest – w największym skrócie – ten mityczny symetryzm. Lewacy boją się, że pospolici Mirkowie i panowie Januszowie przy knajpianych rozmowach są w stanie traktować ich ofiarę na równi z faszystowskim złem. Oczywiście antyfaszyści posługują się tutaj definicją faszyzmu, rozumianą jako każdy pogląd, które nie jest regulowany i  cenzurowany przez tychże antyfaszystów.

Tymczasem my – dobrzy ludzie- nie możemy poprzestawać na tym, że powszechne wśród otaczającego nas społeczeństwa jest przekonanie o dwóch skrajnościach, ścierających się między sobą. Nie powinno nas to zadowalać, że “normicy” mówią, iż „przecież ci antyfaszyści to najgorsi faszyści”.

Co powinniśmy próbować zrobić? Przyjrzyjmy się na chwilę zagadnieniu i mojej refleksji na temat kształtowania dyskursu.

Częstym zarzutem wobec środowisk, które chcą być uznawane za awangardowe, jest to, że nie są one w stanie „nic” zmienić. Bo albo znajdują się w zupełnej piwnicy albo są bardzo nieliczne. Swego czasu zagadnieniu temu artykuł poświęcił pan Roch Witczak – „O niewielkiej liczebności”. Zawarte w nim jest wiele celnych spostrzeżeń. Na przykład to, że w dzisiejszych czasach dzięki nowoczesnej technologii zasięg pojedynczych osób i inicjatyw jest nieporównywalnie większy niż w dawnych czasach.

Niemniej ja chciałbym poruszyć ten temat jeszcze z innej perspektywy.  Wielu krytyków przyjęcia takiej taktyki działania wskazuje główną wadę takich marginalnych ich zdaniem grup, twierdząc, że te grupy nie są w stanie zmienić sytuacji w całej społeczności, przyjmijmy w skali jednego państwa lub nawet regionu. Twierdzą oni, że ostateczne decyzje polityczne podejmują i tak wąskie grona, a w zasadzie to aktualna sytuacja społeczno-polityczna w rzeczywistości jest całkowicie zależna od największych podmiotów polityki międzynarodowej. Zatem reasumując – niewielkie grupki aspirujące do brania udziału w polityczności, w zasadzie mogłyby nic nie robić, bo rządzić i tak nie będą.

Na ten zarzut można odpowiedzieć na kilka mniej lub bardziej sensownych sposobów. Oczywiste jest to, że niektóre rzeczy robi się dla samego siebie i dla własnego rozwoju. To są oczywistości, nad którymi nie zamierzam się rozwodzić.

Na powyższe zagadnienie można odpowiedzieć w jeszcze inny sposób. Daną wspólnotą rządzi dana elita. Pod nią znajdują się rządzeni, którzy nie mają dostępu do ośrodków władzy. Część z nich szczególnie aktywna tworzy z tego powodu kontrelity. Nie wierzę w to czy dany system, może uzdrowić się sam, bazując tylko na własnych zasobach. Podobnie wątpię w to czy w utrwalonym systemie można tworzyć interesujące (rewitalizujące) koncepcje odnoszące się do sfery politycznej.

Z natury relacji kontrelity-elita jest to niemożliwe. Zatem „ciekawe rzeczy”, te naprawdę modernizujące, możliwe są tylko na „marginesie”. Nie mogą pojawić się samoistnie w „centrum”, ponieważ ich pojawienie się w nim, oznaczać będzie zawsze zmianę, która zmieni dotychczasowe „centrum” w margines.

Czy jedyną szansą niewielkich liczebnie ośrodków politycznych jest oczekiwanie na sytuację, którą można byłoby określić jako „stan wyjątkowy”, która pozwoli im poszerzyć się liczebnie i zaatakować załamujące się pod samym sobą „centrum”?

Moim zdaniem jest jeszcze inna możliwość. Mam na myśli tutaj sytuację, którą mógłbym roboczo nazwać „ciągnięciem”, czy wręcz przepychaniem „dyskursu”. Niewielka grupa może wpływać za pomocą przemyślanej taktyki na kolejne organizacje polityczne, które niczym domino, zaczynają same wpływać na kolejne, aż w końcu nowa fala dociera do „centrum”. W ten sposób przeciągamy główny nurt w pożądanym kierunku.

Po części dzieje się to już dzisiaj, a kolejne lata moim zdaniem będą grały na korzyść sił integralnie antyliberalnych – nie zmieni tego nawet krótki powrót do władzy liberałów wspartych przez siły nowej „lewicy” – taki rząd sformowany przez „Razem” działałby nawet podwójnie na korzyść prawdziwej prawicy.

Odrzućmy w tym miejsc wiarę w propagandowy mit, którym posługuje się ten komu akurat jest przydatny, mówiący, że istnieje jakieś umowne wahadło. Czyli taka sytuacja, która polegać będzie na powrocie tendencji przeciwstawnych, do dominujących w danym okresie czasu. Panujący dyskurs nie jest uwięziony w trzy segmentowej strukturze, w które jest lewica, centrum i prawica. Moim zdaniem dyskurs polityczny może poruszać się po wręcz nieograniczonej przestrzeni. Czyli jeśli przeciągamy go na umowne prawo, jeszcze bardziej, to nie wierzmy w mit, samospełniającą się przepowiednię, że kiedyś powrócą tendencje diametralnie inne. Lewacy boją się symetryzmy, który co do zasady jest ich nieodłącznym atrybutem, przynajmniej w obowiązującej, zbiorowej wyobraźni.

Myślę, że nie powinniśmy zatrzymywać się na konsumowaniu tej korzystnej sytuacji. Istnieje szansa na to, że skrajna lewica zostanie wyparta nawet z dotychczasowego, binarnego systemu „symetryzmu” i stanie się w powszechnej świadomości jedynym ekstremizmem, zagrażającym naszej wspólnocie.

Najważniejsze jest jedno – stałe poszerzanie dyskursu, tak aby organizacje i idee, które do dzisiaj uchodziły za uosobienie radykalizmu, stawały się nowym centrum, a „na prawo” od nich pojawiały się nowe inicjatywy, które będą wypełniały tę przestrzeń jeszcze bardziej rozwijając dyskurs w duchu antylewicowym.

Dodano w Bez kategorii

POLECAMY