- Chcesz być na bieżąco? Czytaj codziennie MediaNarodowe.com
Jak część z Was wie, w weekend wraz ze znajomymi wybrałem się na Ukraine, gdzie odwiedziłem Kijów oraz miejscowości na północ od niego, które jeszcze tydzień temu były zajęte przez Rosjan. Ponieważ podczas podróży wydarzyło się naprawdę wiele, chciałbym sie podzielić kilkoma obserwacjami.
Trochę się narobiłem, więc będę wdzięczny za udostępnienie tego posta, jeśli wyda sie wam ciekawy.
Nasza podróż składała się z dwóch części – po pierwsze jechaliśmy zawieźć sprzęt wojsokwy, (ładownice, magazynki, mundury, plecaki, ochraniacze itd) jaki udało nam sie zebrać w formie cichej zbiórki, dla jednego z ochotniczych oddziałów.
Po drugie – skoro mieliśmy być w Kijowie, nie mogliśmy odpuścić Buczy i Irpienia. Doniesienia medialne były przerażające. Ale po kolei.
Pierwotnie to nie do Kijowa mieliśmy jechać. Oddział który mieliśmy wesprzeć to w pełni ochotnicza jednostka z Chmielnickiego, która nie dość, że nie pobiera za walkę pieniędzy od państwa, to jeszcze musi się sama wyekwipować. Jakiś czas temu zostali wycofani z frontu i przegrupowywali się u siebie w Chmielnickim, gdzie początkowo mieliśmy się udać. Nadszedł piątek, wszystko przygotowane, po pracy jedziemy. Nagle godzinę przed wyjazdem Wojtek dostaje telefon od dowódcy jednostki Nazara. W nocy ich przebazowali, są w Kijowie skąd będą przerzucani na front, jeśli chcemy pomóc musimy sie udać do stolicy. A więc zmiana planów.
Tylko jak to powiedzieć dziewczynie, która i tak nie była zadowolona z pomysłu wyjazdu na Ukrainę? No nic, zadzwoniłem, reakcja była do przewidzenia “Nigdzie nie jedziesz”. Sprzęt gotowy, samochód załadowany, wszyscy są, nie możemy nie pojechać – ostatecznie stanęło na cogodzinnych meldunkach.
Następnego dnia dojechaliśmy do Kijowa, już na samym wjeździe widać ślady walki i zniszczone rosyjskie czołgi.
O ile wcześniej posterunki na drogach zdarzały się co kilkadziesiąt kilometrów, tutaj były już miejscami co kilkaset metrów. Mało ludzi na ulicach, czuć nerwowość. Na checkpointach SBU, wojsko, policja, obrona terytorialna, wszyscy sprawdzają dokumenty i pytają się gdzie jedziemy. Niektórzy proszą żeby pokazać bagażnik, ci bardziej skrupulatni pytają o jednostkę, większość jednak dziękuje i puszcza dalej. O czujności ukraińskiego wojska przekonaliśmy się przejeżdżając obok majdanu, kiedy to jeden z żołnierzy zauważył że jedna osoba z naszego auta robi przez okno zdjęcie słynnemu placowi. Natychmiast nas zatrzymali, wyciągnęli z auta i kazali pokazać zdjęcia. Szczególnie po młodym żołnierzu widać było że to nie żarty, był mocno zdenerwowany, a automat trzymał w pogotowiu. Nic dziwnego – jeszcze tydzień temu w Kijowie szaleli dywersanci a zdrajcy i agenci robili zdjęcia pozycjom ukraińskim. Na szczęście wojskowi szybko się orientują, że nie z takimi osobami mają do czynienia i mogliśmy jechać dalej. Ale pierwszy raz poczuliśmy tę atmosferę.
Do miejsca docelowego dotarliśmy pod wieczór, ekipa przywitała nas gorąco, nakarmiła, napoiła i pokazała miejsce gdzie będziemy spać – razem z nimi w wielkim domu na podłodze w śpiworze.
Odświeżyliśmy sie po podróży i przekazaliśmy dary. Niestety Ukrainiec robiący jedyne zdjęcie jakie z tego mamy (sprzęt szybko zawinęli do rozdysponowania), bardziej skupił się na nas, niż na sprzęcie.
No I zaczęliśmy rozmawiać. Nie da się ukryć, że byliśmy atrakcją na bazie. Znaczna część tam skoszarowanych chłopaków pracowała kiedyś w Polsce, więc zasadniczo porozumiewaliśmy się po polsku. Tu chciałbym zwrócić uwagę na jeden fakt. Ochotnicy z Chmielnickiego przyjechali tu dzień wcześniej, czekali na rozkazy relokacji na front. Nikt jednak nie dał po sobie poznać że się boi. Oczywiście bali się (Jak to powiedział Nazar “ten który się nie boi, jest tak samo niebezpieczny dla wroga jak i dla swoich), ale wszechobecna była atmosfera… szczerego braterstwa. Serdeczności, uśmiechów, radości w oczach że ktoś o nich pomyślał. Właśnie o nich – “dobrowolcach” I specjalnie dla nich przejechał tysiąc kilometrów.
Chłopaki pytali się o nastroje w Polsce, politykę, gospodarkę, ale także o uchodźców, część z nich wysłało żony i dzieci do Polski. Wiedzą że przyjmujemy ich do domów, wiedzą z jaką serdecznością do nich podchodzimy – dziękują że “tylko w nas mają prawdziwego i szczerego sojusznika”. Chudy młodzieniec z wielkim RPK poważnieje i patrząc mi się w oczy mówi “Wiedzcie że wam tego nie zapomnimy”.
Może parę słów o samym Nazarze
Otóż Nazar jest Cyborgiem. To określenie na ukraińskich żołnierzy walczących o lotnisko w Doniecku w pierwszej fazie wojny. Dali Rosjanom nieźle popalić. Nazar był tam w 2015 roku wraz z Ojcem, który również się z nami integruje. I w tym miejscu może czas na pierwszą osobistą wstawkę – naprawdę życze każdemu takich relacji z synem, jakie ma Nazar i jego Tata. Ojciec wychował go na patriotę, razem poszli walczyć gdy Rosjanie w 2014 roku zaatakowali Donbas, razem walczyli o lotnisko w Hostomelu miesiąc temu, teraz razem jadą walczyć na wschód. Ojciec Nazara wtrąca że zawsze proszą o przydziały do innych jednostek – zbyt by się o siebie martwili walcząc ramię w ramię. Nazar pokazuje zdjęcia, opowiada historie. Aha i jeszcze jedno. Rosjanie mają dane Cyborgów, jaki i wielu innych żołnierzy którzy walczyli w Donbasie. Dla nich w przypadku schwytania nie będzie niewoli. Nazar gdy idzie walczyć, zawsze nosi przy sobie granat. Jego nie dostaną. Na drugą stronę zabierze ze sobą kilku najeźdźców.
Na osobną wstawkę zasługuje też Andriej, który wiele lat mieszkał w Polsce. Andriej towarzyszył nam od samego przyjazdu, będąc chyba najbardziej zafascynowaną nami osobą. Od razu pokazuje nam swoją kamizelkę, gdzie ma naszyte dwie flagi – polską I ukraińską. Andriej uważa nasz kraj za swoją drugą ojczyznę, bije od niego autentyczne wzruszenie z powodu tego że przyjechali do niego Polacy. Gdy obudziliśmy sie rano, dostaliśmy informację że na odcinku na który docelowo mają jechać chłopaki z Chmielnickiego, w nocy doszło do ciężkich walk – dwóch żołnierzy zginęło, szesnastu zostało rannych. Padło zapytanie czy ktoś chciałby jechać, są dwa miejsca na wyjazd tego samego dnia. Andrij się nie zastanawiał. Od razu się zgłosił. W momencie gdy piszę ten tekst Andrij jest już na froncie.
Po emocjonalnym pożegnaniu i kilku fotkach wymieniamy się kontaktami i prosimy o informację a propos dojazdu do Buczy, miejsca w którym Rosjanie dopuścili się ludobójstwa.
Chłopaki mówią nam że będzie bardzo ciężko – po pierwsze drogi tam są zamknięte, cześć zniszczona, zawalona spalonym sprzętem, wysadzone zostały mosty i można sie tam zgubić bo nie działa nawigacja. Po drugie – nie wpuszczają tam turystów, dostajemy informację że jeśli na pierwszym checkpoincie trafimy na policje to nie wjedziemy na pewno. Jeśli zaś na wojsko i pogadamy z nimi na temat naszej pomocy, to być może nas wpuszczą. No nic, próbujemy.
Ruszamy na ów checkpoint. Wojsko. Żołnierz każe nam zjechać na pobocze Płynnym angielskim informuje że droga jest zamknięta, wjazd dla cudoziemców za okazaniem akredytacji. Pyta też się co tu robimy i w jakim celu chcemy wjechać do Buczy. Odpowiadamy, pokazujemy zdjęcia I informujemy komu dostarczyliśmy sprzet. Żołnierz sie zastanawia, prosi o chwilę. Przechodzi na ukraiński, odchodzi kawałek i przez radio nakreśla dowódcy sytuacje. Większość dało się zrozumieć. Po chwili wraca i mówi – macie zgodę dowódcy, jedźcie chłopaki. Jedziemy.
Jeśli chodzi o to co zobaczyliśmy, nie będę się rozpisywać. Irpień, Makarow i Bucza nie istnieją jako miejsca do życia. Najlepiej niech o tym świadczą zdjęcia i filmy naszego autorstwa.
Ludzi dziś tam praktycznie nie ma, garstce która została wojsko dostarcza żywność.
Są za to psy. Setki bezpańskich psów, które właściciele uciekając w popłochu zostawili je w strefie wojny. Wesoło podbiegają, skaczą na ręcę, próbowały nam nawet wchodzić do samochodu i biec za nami gdy odjeżdżaliśmy. Serce pęka, ale te psy to kolejne ciche ofiary wojny. Prawdopodobnie połączą się w sfory i będą musiały zostać odłowione.
Zastanawiałem się czy opisać poniższą sytuacje, bowiem wielu z Was zapewne stwierdzi – idioci.
No może i tak, ale po kolei. Mianowicie powszechnie wiadomo że Rosjanie wycofując się zostawili masę min. W tym tych przeciwpiechotnych Nie przeciwko armii – przeciwko zwykłym ludziom. Jadąc mijaliśmy sporo opuszczonych rosyjskich pozycji. Na jednej z nich, zobaczyliśmy że ktoś chodzi. Zatrzymaliśmy samochód. Okazało się, że to miejscowy Ukrainiec. Po krótkiej wymianie zdań dostaliśmy informację “Tu powinno być bezpiecznie, ale patrzcie pod nogi” przy czym rękoma pokazał wybuch. Otrzożnie weszliśmy. Ależ mieliśmy szczęście.
I teraz coś co niespodziewanie dotknęło nas osobiście, otóż do Buczy wyjechaliśmy po śniadaniu ok 11. Trasę ustaliliśmy według Gmaps, które wyznaczyło nam ładną drogę przez miejscowości na północ od Kijowa do drogi E373 przez Borodziankę, Kowel i do Warszawy. Zapomnieliśmy o tym, o czym jednym słowem wspomnieli nam wcześniej Żołnierze. Otóż mapy google zostały w tym rejonie wyłączone, aby nie zdradzać ruchu wojsk. Skończyło sie tym, że osiem godzin krążyliśmy po zniszczonych miasteczkach w promieniu 30 kilometrów na północ od Kijowa, dziesiątki razy zawracając z powodu zatarasowanych dróg, zaliczając (policzyliśmy) około 40 checkpointów, a których żołnierze co prawda byli bardzo mili, raz się nawet zdarzyło że widząc rejestracje powitali nas okrzykiem “Sojuszniki jadą, jak wam możemy pomóc bracia?”, ale jednak w planowaniu wylotu na Warszawę, nie okazali sie zbyt pomocni. To wszystko zanim dojechaliśmy do drogi E737. Zakładaliśmy dwie godziny. Nie zabraliśmy ze sobą prowiantu. To był duży błąd. Byliśmy zwyczajnie głodni!
Nigdzie nie było sklepu, baru czy restauracji. Cała aprowizacja mieszkańców opierała sie tam na dostawach od armi. Kiedy udało nam sie dojechać do drogi E737 byliśmy przeszczęśliwi. Psychika zmęczona obserwowaniem zmasakrowanych miejscowości pragnęła już tylko szybkiej trasy do domu. Przez chwile niemal nie padliśmy na zawał, gdy coś zaczeło nam trzeć w tylnym kole, na szczęście zaraz wypadło I ruszyliśmy pełną parą. Ale mapy google jeszcze raz postanowiły spłatać nam figla…
W końcu podjęliśmy decyzje – przebijamy się na południe na Żytomierz, inaczej nigdy byśmy stamtąd nie wyjechali. Armia nas poinstruowała mniej więcej jak jechać, ostatecznie jechaliśmy niskopodwoziowym BMW jakieś 90 km przez las, po trasie dobrej może dla traktorów. Średnio co 20 metrów droga próbowała nam urwać któreś z kół. Nie musze tłumaczyć jak to działa na psychikę. Ściemniało się, my nadal głodni, zaczynaliśmy się łamać. W końcu przed Radomyślem zdarzył się cud – pierwsza otwarta budka, w tym wypadku ministacja z gazem od 9 godzin!
Wysiadłem I wręcz wbiegłem do wspomnianej budki. Powitał mnie zdziwiony starszy Pan, nie tracąc czasu zapytałem w jakim języku możemy porozmawiać “Angielski, polski czy może rosyjski, choć nie chce po rusku”. Starszy Pan uśmiechnął sie i odpowiedział “ukraiński, ja znam rosyjski ale też nie chce, próbuj po polsku”. Udało nam sie dogadać, co prawda sklepu z jedzeniem nie było w promieniu 30 kilometrów, ale przesympatyczny Pan dał nam swoje kanapki, które dostał od armii. “Dla sojuszników”.
Dalsza podróż odbyła się bez szczególnych przygód.
Mógłbym dopisać jeszcze wiele do tej historii, ale stoi nade mną wspomniana w trzecim akapicie dziewczyna 🙂
Na koniec jeszcze tylko jedno życzenie.
Życzę sobie i wam, aby w momencie próby, gdy wróg stanie u naszych bram, nasz skłócony naród potrafił się zmobilizować choć w połowie tak, jak zrobili to Ukraińcy. Ich duch narodowy i ambicje są nieprawdopodobne. Musze się przyznać, że z politowaniem kiwałem głową, gdy mój zatrudniający Ukraińców przyjaciel mówił mi, że jego pracownicy którzy pojechali na wojne twierdzą, że o żadnych ustępstwach nie ma mowy, że będą walczyć do ostatniej kropli krwi, aż wypędzą okupanta za wszystkich swoich ziem. Nie mieściło mi sie to w głowie, oczywiście im kibicowałem, no ale Ukraina przy Rosji to Dawid przy Goliacie. Teraz to zobaczyłem.
Oni wygrają.
I tak jak powiedział nam Nazar – “potrzebujemy tylko broni”
Dajmy im ją.
I budujmy na tym fundamencie wspólną przyszłość.