W referendum w czerwcu 2016 r., Wielka Brytania zdecydowała o opuszczeniu Unii Europejskiej. O potencjalnym brexicie mówiło się już dużo wcześniej, co więcej brytyjska administracja wstępne przygotowania rozpoczęła jeszcze przed referendum. Czemu to tak długo trwa i co jest najistotniejsze? Zacznijmy jednak od kilku istotnych spraw, które należy wziąć pod uwagę w całym procesie rozwodowym. Wielka Brytania miała uprzywilejowaną pozycję w Unii Europejskiej. Po pierwsze nie należała do unii walutowej, zatrzymując w Londynie suwerenność monetarną. Nie jest w strefie Schengen (przynależność do tej strefy to odrębne porozumienie, formalnie niezwiązane z przynależnością do Unii, choć większość państw UE należy do układu). W 1984 r., Margaret Thatcher wynegocjowała „rabat brytyjski”, czyli niższą składkę do wspólnotowego budżetu. Wielka Brytania nie podpisała także paktu fiskalnego i może korzystać z klauzuli opt-out, dzięki której może odmówić przystąpienia do określonej polityki UE.
Brytyjczycy zawsze mieli sceptyczny stosunek wobec procesów integracyjnych, głównie z powodu silnych związków gospodarczych w ramach Brytyjskiej Wspólnoty Narodowej, specjalnych relacji z USA czy tradycji nieangażowania się w europejskie układy polityczne. Wielka Brytania podpisała traktat z Maastricht dopiero po zagwarantowaniu sobie prawa do odmowy przyjęcia części przepisów obowiązujących w innych państwach członkowskich. Za co jeszcze na wyspach była krytykowana unia? Za to, że jest za duża, różnorodna i za często ingeruje w wewnętrzne sprawy państw wspólnoty. Jakie można wskazać główne przyczyny takiej niechęci wobec UE. Głownie to polityka migracyjna i imigranci również wewnętrzni w Wielkiej Brytanii, wysokie koszty członkostwa w UE, wzmacnianie Unii kosztem zmniejszania suwerenności, niezależności państw narodowych. Nie ma też wątpliwości, że Zjednoczone Królestwo miało szansę stać się obok Francji i Niemiec głównym liderem w UE, ale tak się nie stało. Przez cały czas obecności trudno było pogodzić brytyjski interes narodowy z europejskim. Brexit jest zwieńczeniem brytyjskiej polityki dystansu i braku zaufania wobec Europy.
Nie jest też tak, że elita polityczna nie podejmowała próby reformy unii. Tutaj należy przestrzec polskich polityków, którzy krytykują UE za obecny jej kształt, proponując jej reformę. Nikt na polskiej scenie politycznej nie zaproponował, jak konkretnie ta reforma miałaby wyglądać, a co więcej – wydaje się, że nikt nie ma pomysłu, jak ją przeprowadzić; nie ma też takiej woli politycznej. W październiku 2015 r., premier Cameron w liście do przewodniczącego Rady Europejskiej – Donalda Tuska zaprezentował cztery grupy polityk, w których Zjednoczone Królestwo oczekiwało reform. Było to: zarządzanie gospodarcze i rola państw poza strefą euro; konkurencyjność; suwerenność państw członkowskich; migracje w ramach UE. Ówczesny premier był zwolennikiem renegocjacji warunków obecności UK w UE, i miał mocne podstawy, by tego żądać. Trzeba pamiętać, że wyjście Wielkiej Brytanii z UE oznacza osłabienie całej wspólnoty, zachwianie równowagi w Unii, brak brytyjskich środków finansowych w budżecie (Wielka Brytania była płatnikiem netto), a także osłabienie UE jako podmiotu zdolnego konkurować z Chinami czy USA na globalnym rynku. Niestety, debata publiczna nie koncentruje się na istotnych problemach rozwodu Zjednoczonego Królestwa i UE, a przesuwa je w stronę emocjonalnego sporu i teatralnego przedstawienia nieodpowiedzialnej brytyjskiej klasy politycznej.
Czy odwlekanie brexitu ma sens? Tak. Główny problem to Wspólna Polityka Handlowa, która jest kompetencją wyłączną UE, co oznacza, że wszystkie kwestie handlowe, w tym umowy handlowe, negocjuje i reguluje Komisja Europejska. Dzisiaj UE ma podpisane około 40 umów o wolnym handlu, które dotyczą ponad 70 krajów. Z chwilą Brexitu dotychczasowa podstawa prawna do prowadzenia handlu z państwami trzecimi przestanie obowiązywać i będzie opierać się na zasadach WTO, co oznacza, że Wielka Brytania utraciłaby bezcłowy dostęp do wielu rynków.
Zjednoczone Królestwo obecnie negocjuje umowy handlowe nie tylko z UE, najważniejszym partnerem handlowym (w 2018 r., 46% brytyjskiego eksportu trafiała do UE, a tylko 19% do USA), ale również z innymi podmiotami, aby po pierwsze utrzymać płynność handlową, po drugie znaleźć kolejnych odbiorców brytyjskich towarów. Aby utrzymać płynność handlową należy wynegocjować takie same zasady handlu, tylko już w bilateralnych umowach. Czy 3 lata to dużo czasu? I tak, i nie. To zależy od czynników zewnętrznych, czyli głównie dotychczasowych relacji politycznych, potencjału eksportowego i innych czynników determinujących handel. Druga ważna kwestia to kadry, bo do obsługi takiej liczby umów handlowych potrzeba co najmniej kilkuset osób doświadczonych w materii handlowej i przygotowanych do negocjacji z konkretnym podmiotem. Aby takie partnerstwo uczynić jeszcze skuteczniejszym, często potrzeba jeszcze zaangażowania ministra właściwego do spraw handlu, a nawet przy bardziej wymagających umowach samego premiera.
Oczywiście nie ma wątpliwości, że dobra umowa o wolnym handlu miedzy Wielką Brytanią a Unią rozwiązałaby problem poszukiwania nowych rynków zbytu, ale w czasie negocjacji okazało się, że takie rozstrzygnięcie nie jest wcale pewne. Owszem straty byłyby nie tylko po stronie brytyjskiej, ale również unijnych państw. Do tej pory Wielka Brytania podpisała 17 umów o wolnym handlu obejmujących 47 krajów w tym m.in. z Tunezją, Koreą Południową, Norwegią, Chile, Szwajcarią, Izraelem. Wszystkie nowe umowy handlowe odpowiadają jednak tylko za około 8% brytyjskiego eksportu. Dodatkowo Zjednoczone Królestwo podpisało umowy ze Stanami Zjednoczonymi, Nową Zelandią i Australią, które nie są umowami o wolnym handlu, ale dotyczą uznawania standardów produktów. Nie ma wątpliwości, że nowa współpraca handlowa z państwami Commonwealth-u powinna z powodów historycznych przebiegać stosunkowo dobrze.
Co tak naprawdę utrudniło wyjście Wielkiej Brytanii z UE? Porozumienie wielkopiątkowe, które dotyczy między innymi otwartej granicy między Irlandią Północną a Republiką Irlandii. Brexit oznaczałby postawienie „twardej” granicy, co oznaczało zerwanie porozumienia. Theresa May zaproponowała tzw. backstop czyli dotychczasowe pozostanie Wielkiej Brytanii w unii celnej z UE i utrzymanie otwartej granicy. Byłby to jednak pozorny brexit, ponieważ unia celna jest formą integracji gospodarczej, gdzie nadal polityka handlowa pozostawałaby w kompetencji Brukseli i Londyn samodzielnie nie mógłby jej prowadzić.
Propozycja Borisa Johnsona wprowadza granicę na Morzu Irlandzkim, przy czym z zastrzeżeniem, że Irlandia Północna pozostanie w unii celnej z Wielką Brytanią. Kontrola graniczna odbywałby się m.in. w portach brytyjskich co w praktyce oznacza granicę wewnątrz Zjednoczonego Królestwa. Należy zaznaczyć, że tutaj nie ma dobrego rozwiązania i rzeczywistość handlową zweryfikuje realna wymiana handlowa i praktyka. Na chwilę obecną termin Brexitu został przesunięty do 31.01.2020 r., ale Wielka Brytania może opuścić UE wcześniej, jeśli ratyfikuje wynegocjowaną przez Johnsona umowę. Premier jest zdeterminowany, aby zakończyć cały proces.
Obserwując sytuację Unii, jej problemów, brak reform, braku woli rozwiązywania realnych problemów, do których doprowadziła nieudolność unijnych eurokratów, można spodziewać się scenariusza rozpadu Unii, którego Brexit jest dopiero pierwszym aktem. Wydawałoby się też, że Wielka Brytania jest na drodze do rozpadu, ale na to akurat jej klasa polityczna nigdy nie pozwoli. Interes narodowy dla Brytyjczyków był najważniejszy, jeśli nie potrafili go realizować w ramach Unii to poza nią w długoterminowej perspektywie na pewno sobie poradzą. A my pozostajemy zdani na słabych brukselskich polityków i ich decyzje.