Sól, która traci smak – o katoliku czasów współczesnych

Dodano   0
  LoadingDodaj do ulubionych!

Stworzyliśmy sobie wiarę na nasz obraz i podobieństwo – wiarę wygodną i przytulną. Nie za gorliwą (bo to fanatyzm) i nie zbytnio zdecydowaną (żeby nie wykluczać). Wiara letnia i nijaka, milusia i puszysta, w sam raz na niedzielne przedpołudnie, pomiędzy śniadaniem i wyjściem na zakupy do supermarketu. Przez godzinę w tygodniu nabożnie klęczymy w kościele, ale to nam nie przeszkadza poniewierać Boga grzechem przez resztę czasu. Ta wiara jest nam potrzebna tylko po to, aby podeprzeć nasze własne ego, aby się dowartościować i poczuć, że jesteśmy porządnymi ludźmi. „Dzięki ci Panie, że nie jestem jak ten celnik”. Wiara – garnitur, ubierany tylko od święta.

Zbudowaliśmy sobie pomnik własnego egoizmu pod płaszczykiem religijności. Jesteśmy faryzeuszami XXI wieku. Ale po co komu taka wiara? Po co wiara, która nie jest w stanie niczego zmienić, od której nic nie zależy i która na nic nie ma wpływu? Spójrzmy prawdzie w oczy: nikomu nie potrzebna jest wiara, która nic nie kosztuje i nie rzuca wyzwań.
Jak wielu jest wśród nas ludzi, którzy głoszą opinie typu „wierzę w Boga, a nie w księży”? Ale tak naprawdę mamy takich kapłanów, jacy sami jesteśmy. Często z nostalgią wspominamy księży, którzy odważnie gromili z ambony grzechy swej owczarni, gdzież oni są teraz? Dostosowali się do naszych oczekiwań. Nie straszą piekłem, bo to takie nieprzyjemne i psuje nam dobre samopoczucie. Nie stawiają wymagań, bo nie życzymy sobie, by ktokolwiek je nam stawiał. Nie staramy się pogłębiać naszej wiary, bo nie widzimy wokół nikogo, kto by nas do tego zmobilizował.

W naszych czasach pełnych konsumpcjonizmu bardzo staniał duch ofiary i wyrzeczenia. Czy w imię Chrystusa bylibyśmy gotowi poświęcić już nawet nie życie i zdrowie, ale choćby wygodne wczasy albo samochód? „Ale przecież chodzi o co innego, Chrystus nie żąda o nas takich ofiar”. A co jeśli zażąda? Czy bylibyśmy gotowi zrezygnować z pracy, która działa na szkodę religii? Albo chociaż z zakupów u firm, które jawnie wspierają bluźnierstwa.
I w ten sposób krok za krokiem religia schodzi na margines naszych zainteresowań. W hierarchii naszych dążeń zajmuje bardzo odległe miejsce. Idąc na kolejne ustępstwa uciszamy własne sumienie. Osiągamy stadium, w którym religijność nie jest słuszna albo niesłuszna – jest po prostu nieważna.

Pomimo tego wszystkiego lubimy krzyczeć „Wielka Polska Katolicka” (czasem po kilku głębszych, wracając z hucznej zabawy – oczywiście w „piąteczek”) i patrzymy z góry na zlewaczałą Europę jako synowie Polski – ostoi katolickiej Europy.

W Polsce mamy od 10 do 15% katolików. Tych którzy uważają się za wierzących, pomimo że nie praktykują, nie ma sensu brać w rachubę. W skali kontynentu to i tak dużo. U nas nie rozwiązuje się zgromadzeń zakonnych z braku powołań i nie wyburza się kościołów z braku wiernych, ale niech nas to nie uspokaja: dojdzie i do tego. Wcale nie jesteśmy odporni na negatywne zmiany, które mają miejsce we Francji czy w Niemczech. Jesteśmy po prostu zapóźnieni w stosunku do tych krajów o 40 – 50 lat – niezłomni pasterze pokroju księdza kardynała Stefana Wyszyńskiego przygotowali nas na złe czasy najlepiej jak mogli. Jednak statystyki praktyk religijnych od 30 lat nieustannie spadają. Nie dajmy się zmylić chwilowemu odbiciu związanemu z nagromadzeniem imprez religijnych w ubiegłym roku.

„Co by nie zrobił i tak jest coraz gorzej i coraz mniej ludzi chodzi do Kościoła, to nieuniknione” – taką opinią poczęstował mnie proboszcz z okazji odwiedzin kolędowych. Nikogo nie przekonamy do prawdy, w którą sami nie wierzymy, a działania, w których sens nikt nie wierzy, nie odniosą sukcesu – tu chyba leży przyczyna osłabienia wiary w Polsce. Wielu kapłanów (księży? biskupów? arcybiskupów?) straciło przekonanie o wadze swej misji i dlatego starają się „ubogacać eucharystię”, „iść z duchem czasu”, „kierować duszpasterskim rozeznaniem”, „działać w duchu ekumenizmu i dialogu”. Wielu z nich już nie głosi bezkompromisowej prawdy o zbawieniu opportune et importune, lecz pogodzeni z sekularyzacją społeczeństwa wiją sobie ciepłe gniazdka w swoich parafiach.

I co taka współczesna wiara ma do zaoferowania przeciętnemu młodemu człowiekowi? Co on może wynieść z Kościoła? Wyssana z mlekiem matki religijność wypala się gdzieś w okolicach bierzmowania, kiedy podwórkowe kółko różańcowe i służba ołtarzowa stają się zwykłym obciachem.

A tymczasem żyjemy w kraju, w którym już teraz katolicy są szykanowani. W teatrach raz po raz wystawia się spektakle obrażające uczucia katolików, zaś w galeriach sztuki pokazywane są „dzieła” wyszydzające naszą świętą Wiarę. Obrażanie katolików na łamach gazet, z ekranów telewizorów i fal radia to już norma i część dobrego smaku. Najgorsze, że temu procederowi jawnie patronuje państwo, kierowane przez formalnie patriotyczne i konserwatywne ugrupowanie. Sądy zaś niezwykle pobłażliwie podchodzą do tego typu ekscesów.

A my na to wszystko biernie przyzwalamy. Przykazanie pana Jezusa o nadstawianiu policzka i miłości nieprzyjaciół nie może nam dłużej służyć jako wygodny pretekst do pozostania bezczynnym. W imię pokory i umartwienia możemy pozwolić, aby nam osobiście działa się krzywda, ale musimy bezwzględnie bronić osób i wartości, które cierpią niesprawiedliwość – jak Chrystus wypędzający kupców ze świątyni.

Wystawienie spektaklu „Klątwa” i żywiołowe protesty środowiska warszawskiego (z kulminacją w sobotę 27 maja) niech dla nas wszystkich będą granicą, której nie wolno przekraczać. Nie ze względu na ludzkie uczucia religijne, ale na majestat Boga Wszechmogącego, którego dziećmi jesteśmy i który spogląda na nasze czyny. Bluźnierstwo musi być surowo karane, a zapał i gorliwość kolegów z Warszawy niech dla nas wszystkich staną się wzorem.

Oficjalne czynniki kościelne poprzestały na wystosowaniu obleczonego w niezwykle łagodne słowa oświadczenia. Żadne inne działania nie zostały podjęte, brak również odniesienia się do późniejszych protestów pod Teatrem Powszechnym. Czyżby święty spokój był dla nich największą ze świętości?!

Nie łudźmy się – spokojne czasy przeminęły. Oczywistym staje się, że praktykowanie Wiary katolickiej, jedynej prawdziwej Wiary danej nam przez Jezusa Chrystusa, wymagać będzie wielu cierpień i wyrzeczeń. I cieszmy się póki tak będzie – wszak „Królestwo moje nie jest z tego świata”. Tylko rzeczy, które nas wiele kosztują, stanowią dla nas prawdziwą wartość. Tylko najcięższe i najbardziej wymagające ćwiczenia są w stanie zniszczyć to, co jest w nas niedoskonałe i uczynić nas lepszymi ludźmi. Nie cenimy sukcesu, który nas nic nie kosztuje; nie wspominamy zwycięstwa, które przychodzi bez trudu.

Wiara wystygła, pogodzona ze światem jest prostą drogą do śmierci duchowej człowieka. Wiara wtedy będzie miała sens, jeżeli będzie dla nas oznaczała bezkompromisową walkę ze złem tego świata i tym, które tkwi w nas samych: „Wprowadzam nieprzyjaźń między ciebie i niewiastę, pomiędzy potomstwo twoje, a potomstwo jej”.

„Błogosławieni jesteście, gdy [ludzie] wam urągają i prześladują was, i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was. Cieszcie się i radujcie, albowiem wasza nagroda wielka jest w niebie. […] Wy jesteście solą dla ziemi. Lecz jeśli sól utraci swój smak, czymże ją posolić? Na nic się już nie przyda, chyba na wyrzucenie i podeptanie przez ludzi. Wy jesteście światłem świata. Nie może się ukryć miasto położone na górze. Nie zapala się też światła i nie stawia pod korcem, ale na świeczniku, aby świeciło wszystkim, którzy są w domu. Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie.”

Dodano w Bez kategorii

POLECAMY