[OPINIA] Ameryka na rozdrożu. Krajobraz ideowy dwóch głównych partii amerykańskich w połowie kadencji Donalda Trumpa

Dodano   0
  LoadingDodaj do ulubionych!

Kampania prezydencka w USA ruszy już za kilka miesięcy. Warto obserwować ją uważnie, bo wykluwające się podziały będą miały wpływ na wydarzenia na całym świecie. Zarówno jeśli chodzi o ruchy na “światowej szachownicy”, jak przetasowania ideowe.

Kilka dni po listopadowych wyborach do Kongresu w “New York Times” pojawił się artykuł zachęcający do powrotu do polityki i startu przeciw Trumpowi w 2020 Ala Gore’a – w latach 1993-2001 wiceprezydenta u Billa Clintona, który w 2000 przegrał z George’m Bushem młodszym o dosłownie 537 głosów. To dobry przykład ilustrujący kluczowy podział, przebiegający przez obie główne amerykańskie partie. Dla jednych wybór Trumpa w 2016 jest jednorazową anomalią, dla drugich oznacza przewartościowanie ideowe i początek nowego rozdania, które następuje tam zwykle co kilkadziesiąt lat.

Pierwsza grupa to dominujący do niedawna w kierownictwach obu partii obrońcy i beneficjenci liberalnego ładu, który zapanował po końcu zimnej wojny. Upadek ZSRR oznaczał zniknięcie głównego wroga i ideowego punktu odniesienia, jakim po II wojnie światowej był dla USA komunizm. W imię walki z nim i z sowieckim imperializmem żołnierze US Army ginęli w mniej lub bardziej egzotycznych regionach świata – od Korei i Wietnamu po Nikaraguę. W amerykańskich elitach zapanowała euforia. Francis Fukuyama ogłosił swoją słynną książkę o “końcu historii”, a tryumfujący model liberalnej demokracji i wolnego rynku oznaczał powstanie ponadpartyjnego konsensusu. Republikanie uznali bankructwo komunizmu za wystarczającą wygraną w “wojnie kulturowej” i zrezygnowali z nacisku na konserwatyzm obyczajowy, skupiając się na obronie wolnego rynku i demokracji na całym świecie. Demokraci godzili się z liberalizmem gospodarczym lub szukali “trzeciej drogi”, zadowalając się dominacją w sferze obyczajowej. Reprezentantami tego podejścia stały się po obu stronach polityczne rodziny – Bushowie i Clintonowie, nieprzerwanie zasiadający w Białym Domu od 1989 do 2009.

Od samego początku nowy porządek nie miał ograniczać się do USA. Koniec historii nie był rozumiany metaforycznie, ale dosłownie. Bezalternatywność liberalnej demokracji dotyczyła każdego państwa i regionu na każdym kontynencie. Rolą Waszyngtonu miało być odtąd przyspieszanie nieuchronnego zwycięstwa demokracji i liberalizmu wszelkimi dostępnymi środkami. Amerykańskie elity czerpały w ten sposób z tradycji wywodzącej się od rządzącego w latach 1913-21 prezydenta Wilsona. Choć wybory w 1916 wygrał pod hasłem nie wejścia do toczącej się w Europie I wojny światowej, zdecydował się on później na pierwszą w historii USA interwencję w imię “wojny o brak przyszłych wojen”. Po rozstrzygnięciu na korzyść Wielkiej Brytanii i Francji Wilson osobiście popłynął uczestniczyć w tworzeniu powojennego ładu, mającego opierać się na wymyślonej przez niego Lidze Narodów. To właśnie wraz z Wilsonem do europejskiej polityki weszło na dobre myślenie kategoriami ponadpaństwowych ciał pilnujących uniwersalnych wartości, demokracji i pokoju. Przez wcześniejsze 270 lat, od zakończenia wojny trzydziestoletniej w 1648, państwa europejskie walczyły ze sobą w imię własnych korzyści, a pokój w Europie utrzymywać miała równowaga sił między nimi. Dla idealistycznego profesora z New Jersey to właśnie niedoceniające możliwości ludzkiej natury myślenie gubiło Stary Kontynent.

W 1989 amerykańskie elity uznały, że nareszcie nadszedł moment spełnienia marzeń Wilsona. Jeden z najbardziej wpływowych republikańskich publicystów, zmarły kilka miesięcy temu Charles Krauthammer, opublikował tekst, w którym pisał, że “celem Ameryki powinna dziś być integracja z Europą i Japonią” i “stworzenie ponadsuwerennego podmiotu” który “gospodarczo, kulturowo i politycznie dominowałby nad światem”. Ten “nowy uniwersalizm” “wymagałby świadomego odejścia nie tylko od amerykańskiej suwerenności, ale od pojęcia suwerenności jako takiego”. Pierwszym działaniem podjętym w nowej rzeczywistości była operacja “Pustynna burza” w 1991, kiedy wojska USA i międzynarodowej koalicji zmusiły Irak Saddama Husajna do wycofania się z zajętego sąsiedniego Kuwejtu. Kilka tygodni po udanej interwencji prezydent George H.W. Bush ogłosił w przemówieniu w ONZ budowę “Nowego porządku świata”, w którym wojska USA miały wraz z sojusznikami karać każdego, kto wystąpi przeciwko pokojowi. Zwycięstwo w zimnej wojnie dało prawicy poczucie wystarczającego i trwałego tryumfu ideologicznego. Uważali się za dziedziców prezydentury Reagana, do uwielbiali się odwoływać, choć sam Reagan unikał większych interwencji zbrojnych – nawet w 1983, gdy terroryści (prawdopodobnie powiązani z Iranem) zabili w zamachu 241 amerykańskich żołnierzy w Bejrucie.

W 1992 Bush przegrał wybory z młodszym od niego o pokolenie Billem Clintonem, nową gwiazdą Demokratów, który w kampanii krytykował go m. in. za zbyt mało odważne promowanie demokracji i pokoju na świecie. Oskarżył jego administrację o “rozpieszczanie” rządu Chin i przekonywał, że “Chiny nie są w stanie w nieskończoność bronić się przed siłami demokratycznej zmiany”. “Któregoś dnia Chiny pójdą drogą komunistycznych reżimów w Europie Wschodniej i byłego ZSRR”, a “USA musi zrobić wszystko co w jego mocy, by przyspieszyć ten proces”. Jego szef dyplomacji Warren Christopher zadeklarował później przed Kongresem, że “celem rządu USA będzie ułatwianie pokojowej ewolucji chińskiego komunizmu w stronę demokracji poprzez wspieranie sił gospodarczej i politycznej liberalizacji w tym państwie”. Dziś te deklaracje mogą wydawać się śmieszne, ale wygłaszający je ludzie nie tylko w nie wierzyli – oni uznawali swoje poglądy za bezalternatywne. W kluczowej według jego własnego hasła “Gospodarka, głupcze” sferze Clinton wraz z późniejszymi premierem Wielkiej Brytanii Tony’m Blairem i kanclerzem Niemiec Gerhardem Schöderem reprezentował modną wówczas centrolewicową “trzecią drogę”. Zawarł też z Kanadą i Meksykiem porozumienie o wolnym handlu – NAFTA – które zostanie za kilka miesięcy zastąpione przez nową umowę wynegocjowaną przez administrację Trumpa.

Apogeum tryumfalistycznej retoryki nastąpiło za prezydentury syna prezydenta w latach 1989-1993, George’a W. Busha, który objął urząd w 2001, po dwóch kadencjach Clintona. Niecałe osiem miesięcy później nastąpił zamach na World Trade Center, po którym prezydent ogłosił “wojnę z terrorem” i wysłał amerykańskie wojska najpierw do Afganistanu, a później do Iraku. W przemówieniu do żołnierzy w wojskowej akademii w West Point w czerwcu 2002 zadeklarował, że “dzieło naszego narodu zawsze było większe od obrony nas samych. Walczymy o sprawiedliwy pokój i ludzką wolność. Będziemy bronili pokoju przed terrorystami i tyranami i będziemy rozszerzać ten pokój wspierając wolne i otwarte społeczeństwa na każdym kontynencie”. “Dwudziesty wiek zakończył się z jednym trwającym modelem ludzkiego postępu, którego musimy bronić”. “Prawda moralna jest taka sama wszędzie na świecie”. Deklaratywnie konserwatywny prezydent nie uważał za swojego czy wspomnianej uniwersalnej moralnej prawdy głównego wroga aborcji na życzenie, upadania chrześcijaństwa, związków homoseksualnych czy masowej imigracji do własnego państwa, ale brak liberalnej demokracji na Bliskim Wschodzie i w każdym innym regionie świata.

Bush kończył drugą kadencję wyjątkowo niepopularny. Kolejne ofiary Iraku i Afganistanu oraz nagłaśniane nadużycia podczas “wojny z terrorem” (Guantanamo) wprawiły społeczeństwo w antywojenne nastroje. Wydawało się, że prezydentura “należy się” drugiej stronie, więc w wyborach w 2008 wystartowała była pierwsza dama, Hillary Clinton. Niespodziewanie przegrała ona jednak minimalnie prawybory Partii Demokratycznej z 47-letnim senatorem pierwszej kadencji z Illinois, Barackiem Obamą, który umiał poruszyć słuchaczy świetnymi przemowami i hasłem “Yes we can” – “Tak, możemy”. Młody, uśmiechnięty, zadbany, dobrze zbudowany prawnik po Harvardzie, w dodatku w połowie czarnoskóry, Obama bez problemu pokonał kandydata Republikanów, których dodatkowo pogrążył gwałtowny kryzys finansowy – Lehman Brothers upadło sześć tygodni przed wyborami.

Obama przesunął swoją partię lekko w lewo, wprowadzając swoją flagową reformę służby zdrowia, a także podwyższając podatki dochodowe. Był reprezentantem aspiracji mniejszości etnicznych, które w USA zwykle mniej licznie chodzą do wyborów. Wycofał się z Iraku, ale został w Afganistanie. Mówił o amerykańskiej dziejowej misji mniej niż Bush, przesuwając akcent na odpowiedzialność instytucji międzynarodowych, ale wraz ze swoją szefową dyplomacji, Hillary Clinton, kontynuował politykę zbrojnego wspierania powstań przeciwko rządom na Bliskim Wschodzie, których kulminacją była tak zwana “arabska wiosna”. Wspierał kolejne porozumienia o wolnym handlu, a o robotnikach z przenoszonych za granicę fabryk mówił, że ich praca po prostu nie wróci.

W 2016 w Partii Demokratycznej doszło do zdecydowanego starcia między liberalną a lewicową frakcją. Pierwszą reprezentowała 69-letnia już Clinton, która odeszła z administracji Obamy po pierwszych czterech latach by przygotować się do kampanii prezydenckiej. Jej przeciwnikiem był Bernie Sanders – 75-letni senator deklarujący się jako postępowy, demokratyczny socjalista. Najważniejszymi punktami jego programu były powszechny dostęp do służby zdrowia, bezpłatne studia wyższe, płatne urlopy rodzicielskie i wspieranie związków zawodowych. Na pierwszym planie były więc kwestie socjalne, ale warto odnotować, że Sanders jest też przeciwnikiem niektórych umów o wolnym handlu, krytykując je jako niekorzystne dla amerykańskich robotników. W polityce zagranicznej chciał zmniejszenia wydatków na zbrojenia i większego wspierania organizacji międzynarodowych. Clinton reprezentowała status quo. Oczywiście w trakcie kampanii popierała niektóre elementy programu Sandersa, ale nie było wątpliwości, że robi to z wyrachowania. Jej głównymi argumentami było wieloletnie doświadczenie oraz szansa zostania pierwszą w historii kobietą-prezydentem – tutaj próbowała z mniejszym powodzeniem kopiować retorykę Obamy, który przebijał szklane sufity, ale dla mniejszości etnicznych. Clinton wygrała, ale dostając tylko 55% wobec 43% Sandersa, który początkowo wahał się, czy w ogóle popierać ją w wyborach powszechnych. Warto zaznaczyć, że była sekretarz stanu otrzymała w prawyborach ogromne wsparcie mediów i wielkiego biznesu. Później wyszło też na jaw, że w niektórych debatach przeciwko Sandersowi otrzymywała z wyprzedzeniem pytania.

Donald Trump – również niemłody, 70-letni – wygrał z kolei prawybory Partii Republikańskiej, a później wybory powszechne, zdecydowanie odchodząc od status quo. Po drodze pokonał m.in. kolejnego z dynastii, Jeba Busha, którego siłą miało być posiadanie latynoskiej żony i mówienie po hiszpańsku (co doskonale ilustruje dostosowywanie się elit do przemian zamiast prób wpływu na nie). Media zapowiadały wybory w 2016 jako kolejne starcie Bush-Clinton. Wykorzystując swoje zdolności przemawiania na wiecach Trump atakował działania akceptowane lub wspierane przez kierujących partią przez poprzednie 30 lat – masową imigrację, kolejne umowy o wolnym handlu, zaangażowanie w wojny w Iraku i Afganistanie, łącząc to z wizerunkiem “twardziela”, który uszczelni granicę, “zniszczy” Państwo Islamskie, a poprzez protekcjonizm i nakładanie kolejnych ceł sprawi, że tysiące miejsc pracy wróci do USA. Bardzo ważnym elementem programu było też rzucenie wyzwania Chinom. Warto zaznaczyć, że ostatecznie przeciwko Clinton Trumpa poparło tylko 30 z 54 (a więc ledwie połowa) senatorów Partii Republikańskiej.

Po dwóch latach prezydentury Trump jest w oczywisty sposób głównym punktem odniesienia dla wszystkich środowisk politycznych. Z pozycji broniących status quo ante atakują go głównie senatorowie z liberalnego skrzydła partii, prominenci z czasów Bushów oraz dziennikarze. Znaczna część dawnych krytyków zdążyła się już jednak dostosować, czego najlepszym przykładem jest senator Lindsey Graham, który również nie poparł Trumpa w 2016, a dziś gorąco deklaruje “walkę o lepszą Amerykę wraz z prezydentem”. Rangi symbolicznej nabierają niedawne śmierci dwóch nestorów “starej” Partii Republikańskiej – wieloletniego senatora który przegrał z Obamą w 2008, Johna McCaina oraz prezydenta George’a H. W. Busha. Po stronie status quo nie ma więc już oczywistych autorytetów ani przywódców. Istotny jest też nurt krytyki Trumpa z pozycji wolnorynkowych za protekcjonizm gospodarczy, którego przedstawiciele często byli krytyczni również wobec Bushów.

Trump jest kapryśny, dba przede wszystkim o swój wizerunek. Często nie panuje nad własną administracją, gdzie zatrudnia ludzi o sprzecznych poglądach. Świadomie wydaje wiele sprzecznych sygnałów i gra na podziałach wśród swoich podwładnych. Istotne jest jednak, że swoją retoryką – popartą pewnymi działaniami – wprowadził do polityki tematy wcześniej nieobecne poza marginesem. Pod jego prezydenturę stara się w ten czy inny sposób podłączyć wiele różnych środowisk i myślicieli próbujących zdefiniować “trumpizm”.

Tutaj wybija się świetnie kreujący się w mediach i niewątpliwie posiadający wypracowany przez lata program kontrowersyjny intelektualista, szef kampanii, a później przez pół roku doradca Trumpa Steve Bannon. Obecnie chce on walczyć o “konserwatywny i nacjonalistyczny populizm” w USA i Europie, współpracując np. z Marine Le Pen czy Matteo Salvinim. Dla Bannona głównymi wrogami są międzynarodowe instytucje – wielkie banki, korporacje, koncerny medialne i organizacje takie jak Unia Europejska. Chce bronić państwa narodowego i niższych warstw społecznych przed masową imigracją i nieodpowiedzialną przed nikim kosmopolityczną elitą. Postuluje podwyższanie podatków dla najbogatszych, wprowadzenie państwowych regulacji gigantów takich jak Facebook czy Amazon, a także intensyfikację wojny handlowej z Chinami.

Kolejną postacią godną uwagi jest senator Rand Paul, który wspiera Trumpa z pozycji libertariańskich i antyinterwencjonistycznych. Był jedynym czołowym politykiem parlamentarnym, który zdecydowanie poparł decyzję prezydenta o wycofaniu wojsk z Syrii. Sprzeciwiał się rozszerzeniu NATO o Czarnogórę. Umiejętnie pozycjonuje się grając z prezydentem w golfa i krytykując zawsze jego podwładnych, a nie jego samego. Niewykluczone, że prędzej czy później zostanie zaproszony do rządu – mówiło się nawet o zastąpieniu przez Paula nijakiego wiceprezydenta Mike’a Pence’a w 2020. Warto zaznaczyć, że liberalny Paul od lat współpracuje w Senacie z socjalistą Sandersem – wspólnie zgłaszają projekty dotyczące polityki zagranicznej i wojskowej.

Ciekawy jest też czołowy prezenter największej prawicowej stacji telewizyjnej Fox News, Tucker Carlson, który wygłasza do swojej wielomilionowej publiczności coraz bardziej zdecydowane poglądy, często w formie pytań uderzających w szeroko przyjęte, hasłowe założenia. Sprzeciwiał się zbrojnemu obaleniu Assada w Syrii. W ostatnich miesiącach zapytał odbiorców, czy różnorodność (etniczna, religijna) jest rzeczywiście czymś pozytywnym – w kontekście masowej imigracji, ale wymienił też jako przykład małżeństwo. Kilka dni temu wygłosił też głośny monolog krytykujący kapitalizm, mówiąc, że to jedynie narzędzie, a nie wartość sama w sobie. Potępił wolnorynkowy indywidualizm stwierdzając, że “każdy mechanizm, który uderza w spójność instytucji rodziny należy jednoznacznie odrzucić”. Jego zdaniem “wielu republikańskich polityków uważa za swoje najważniejsze zadanie czynienie świata bezpiecznym dla banków i wysyłanie twoich dzieci na niepotrzebne wojny. Rynek powinien służyć człowiekowi, nie na odwrót”. Carlson pytał też widzów, czy na pewno świat stał się lepszy dzięki temu, że kobiety poszły masowo do pracy przekonując, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu pracownik fabryki miał środki na utrzymanie żony i kilkorga dzieci.

Wśród Demokratów status quo ante personifikuje liberalna stara gwardia “doświadczonych”, spośród której media wyszukują kolejnych pretendentów mających szansę pobić Trumpa w 2020, rzekomo lepszych od 71-letniej Hillary Clinton (która nie wyklucza ponownego startu). Co jakiś czas pojawiają się badania twierdzące że teraz to na pewno by wygrała – co jest komiczne gdy przypomnieć te same media dające jej 98% szans na zwycięstwo dzień przed wyborami. Najpopularniejsza opcja to 76-letni były wiceprezydent Joe Biden. Start rozważa też 75-letni były szef dyplomacji (i kandydat w 2004) John Kerry, teraz na dokładkę najmłodszy, ledwie 70-letni Gore. Media są gotowe serwować odbiorcom całą paradę “doświadczonych, odpowiedzialnych” z przeszłości, którzy na pewno zatrzymają jednorazową anomalię w postaci Trumpa. To podobne zjawisko jak polskie media mianujące Włodzimierza Cimoszewicza i Władysława Frasyniuka liderami walki z PiSem. Poważnie z nich rozpatrywać można jedynie Bidena, który zrezygnował ze startu w 2016 by ustąpić miejsce Clinton. Nie wiadomo, czy zdecyduje się tym razem – to już dla niego naprawdę ostatni dzwonek.

W kontrze do liberalnej elity ustawiają się młodzi socjaliści oraz aktywiści na rzecz różnych mniejszości etnicznych, religijnych i seksualnych. Oni świętują wyborcze tryumfy rekordowej liczby kobiet, muzułmanów, gejów itd. z listopada 2018. Dla nich 2016 był przełomowy, ponieważ oznaczał ostateczne odrzucenie “trzeciej drogi” z lat 90. i sygnał do marszu na lewo w ślad za niektórymi reformami Obamy, np. do dalszego upaństwawiania służby zdrowia. Są to głównie zawiedzeni i zdeterminowani wyborcy Sandersa. Wybija się świeżo upieczona najmłodsza kobieta w Izbie Reprezentantów w historii, 29-letnia socjalistka Alexandria Ocasio-Cortez. “Zwykła dziewczyna” i przedstawicielka mniejszości, która by mieć środki na start w prawyborach musiała dorabiać jako kelnerka. Siłą jej przekazu jest opowieść o tym, jak z dołów społecznych można zajść na sam szczyt wbrew systemowi i establishmentowi. Ona oczywiście nie będzie miała jeszcze możliwości startu przeciwko Trumpowi, ale zapowiada się na gwiazdę “nowej” Partii Demokratycznej.

Nie wiadomo, czy na ponowne kandydowanie zdecyduje się sam dziś już 77-letni Sanders. Prawdopodobnie spróbuje 69-letnia senator Elizabeth Warren, profesor prawa handlowego, która wybiła się na krytyce zbyt miękkiej polityki wobec banków przed i po kryzysie lat 2007-08. W 2016 nie poparła żadnego z dwojga kandydatów w partyjnych prawyborach, licząc na nominację wiceprezydencką od Clinton (której nie otrzymała). Ostatnio zdecydowała się na określenie się w kwestiach międzynarodowych, popierając zmniejszanie zaangażowania wojskowego USA poza granicami kraju. Nowego Obamę wielu widzi w 46-letnim Beto O’Rourke – przebojowym członku Izby Reprezentantów z Texasu w latach 2013-19, który uzyskując 48,3% minimalnie przegrał miejsce w Senacie z prominentnym Republikaninem Tedem Cruzem. Mimo porażki był to świetny wynik – Texas uważany jest za bastion Partii Republikańskiej. Nie jest to jednak socjalista tak zdecydowany jak wyżej wymienieni i w 2020 prędzej będzie kandydatem na wiceprezydenta. W Senacie jest też kilku, podobnie jak on, pozycjonujących się między oboma skrzydłami, ale relatywnie młodych potencjalnych kandydatów, takich jak 54-letnia Kamala Harris i 49-letni Cory Booker. Oboje pochodzą z mniejszości etnicznych, co zwiększa ich szanse.

Wyjątkowo oryginalną postacią, sytuującą się już zdecydowanie po lewej stronie partii, jest 37-letnia Tulsi Gabbard, członek Izby Reprezentantów z Hawajów. Jest córką Samoańczyka-katolika i białej Amerykanki-hinduistki, pierwszą w Kongresie “Samoan American” i pierwszą hinduistką. Od 22. roku życia jest członkiem Gwardii Narodowej stanu Hawaje, służyła w Iraku i Kuwejcie. W 2016 wspierała Sandersa. Jest czołową przeciwniczką interwencji zbrojnych i niektórych umów o handlu międzynarodowym. Krytykuje Trumpa za wspieranie Arabii Saudyjskiej, ale spotkała się z nim jako prezydentem-elektem, deklarując chęć wpływu na niego zanim zdominują go republikańscy neokonserwatyści. Bannon powiedział kiedyś, że ją uwielbia i takich właśnie Demokratów chciałby wspierać. Gabbard mówiła już, że “poważnie rozważa” start w 2020.

Kluczowe w skuteczności retoryki Trumpa wydaje się właśnie odejście od beztroskiego indywidualizmu. I jako kandydat, i jako prezydent odwołuje się on do konkretnej wspólnoty narodowej, której członkowie mają prawo być z siebie dumni i którzy nie mają obowiązku dbać o nikogo bardziej niż o własny naród. Amerykanie mają pomagać innym jeśli leży to w ich własnym interesie, a na arenie międzynarodowej każdy powinien dbać o siebie. W przemówieniach w ONZ Trump podkreślał, że świat jest lepszy, gdy każdy naród dba o własne dziedzictwo, bezpieczeństwo i tożsamość. Amerykanie nie mają też moralnego obowiązku przyjmować do swojej wspólnoty kogokolwiek, kto nie chce zostać Amerykaninem. Dla Trumpa punktem odniesienia jest istniejący naród amerykański – nie ma problemu nawet z nazwaniem się nacjonalistą. Nie jest to naród oparty na tożsamości etnicznej, ale na swojej specyficznej tradycji, opartej na myśli Ojców Założycieli. Jakkolwiek nie brzmiałoby to w ustach kogoś o takim życiorysie, przy każdej okazji podkreśla też wartość rodziny, chętnie podkreślając jak bardzo ufa i kocha swoje dzieci. Bardzo często odwołuje się też do Boga. Za jego prezydentury trzykrotnie zmniejszył się odsetek muzułmanów wśród uchodźców przyjmowanych do USA, a odsetek chrześcijan wzrósł do najwyższego poziomu odkąd są prowadzone pomiary. Trump bardzo aktywnie angażuje się w “wojnę kulturową”, bezlitośnie mieszając z błotem celebrytów czy sportowców, którzy odżegnują się od przywiązania do amerykańskiej tradycji, flagi, hymnu czy wojska. Doskonale odnajduje się na wiecach, zachęcając zebranych do demonstrowania dumy z bycia właśnie Amerykanami i niechęci wobec oderwanych od “zwykłego, ciężko pracującego człowieka” elit. Z tą retoryką powiązana jest też niechęć do oddania palmy pierwszeństwa Chinom – USA “zasługują”, by być najpotężniejszym państwem świata.

Na tym polu Demokraci wszystkich odłamów są zdecydowanymi przeciwnikami jego prezydentury. Są gotowi walczyć o aborcję na życzenie, prawa mniejszości etnicznych, seksualnych, a przede wszystkim imigrantów. Wielu Demokratów (np. wspomniana wyżej Ocasio-Cortez) wspiera nawet likwidację służby zajmującej się wyłapywaniem i deportacją osób nielegalnie próbujących się przedostać lub pozostać na terenie USA. Socjaliści sami odwołują się do niechęci wobec elit, uważając Trumpa za fałszywego wyraziciela słusznej frustracji tych “zwykłych ludzi”. Dopisują jednak rasizm, seksizm i homofobię do win klas uprzywilejowanych wobec wyzyskiwanych.

Ponieważ szanse na wystawienie przez Republikanów w 2020 kogoś innego niż Trump są bliskie zeru, dla bieżącej polityki kluczowe jest, jak zachowają się Demokraci. Po stronie establishmentu jest więcej znanych, rozpoznawalnych w całym kraju nazwisk, ale tylko sięgnięcie poza nie daje szansę na krok naprzód. Dla wszystkich Trump jest głównym wrogiem, ale dalece nie wszyscy chcą, by “było tak jak było”.

W dłuższej perspektywie wydaje się, że w obu głównych partiach ma miejsce przewartościowanie ideowe, które odbija się na całej światowej polityce. Projekt liberalnej postpolityki i “końca historii” wyczerpał się. Podstawowymi kwestiami dzielącymi obie partie będzie na pewno masowa imigracja, rozpoczęta na nowo “wojna kulturowa” o sprawy obyczajowe i amerykańską tożsamość, a w dalszej kolejności podejście do organizacji międzynarodowych takich jak ONZ wraz z zaangażowaniem w działania takie jak pakty na rzecz ochrony klimatu. Bardzo ciekawe i nie do rozstrzygnięcia w tym momencie jest natomiast, jak dokładnie rozwinie się stosunek obu stron do gospodarki i polityki zagranicznej. Trump na pierwszym polu jest krytykowany zarówno przez liberałów jak socjalistów, obniżając podatki dochodowe, ale wprowadzając taryfy celne. Na arenie międzynarodowej porusza się między dwoma skrajnościami. Pierwsza to zupełne wycofanie z zaangażowania wojskowego w rejonach nie związanych z rywalizacją z Chinami. Druga to kontynuacja aktywnej polityki wszędzie i jedynie wycofanie z udziału w międzynarodowych instytucjach i operacjach, które nie służą dominacji USA. Niektórzy nazywają tę postawę transakcjonizmem – kolokwialnie mówiąc, “coś za coś”, a nie działanie w imię “uniwersalnych wartości”. Bardziej czytelne są podziały w Partii Demokratycznej. Wyjątkowo ciekawa byłaby podstawa Demokratów u władzy wobec Chin, które w międzyczasie próbują się prezentować jako stabilne państwo broniące ładu opartego na swobodnym handlu i instytucjach międzynarodowych. Polityka zagraniczna na pewno nie byłaby jednak najważniejszą kwestią dla ewentualnego nowego prezydenta pochodzącego z lewej strony.

Kampania prezydencka w USA ruszy już za kilka miesięcy. Warto obserwować ją uważnie, bo wykluwające się podziały będą miały wpływ na wydarzenia na całym świecie. Zarówno jeśli chodzi o ruchy na “światowej szachownicy”, jak przetasowania ideowe. Porażki wybranych w wyborach prezydentów zdarzają się jednak bardzo rzadko. W ciągu ostatnich stu lat tego upokorzenia doznali tylko Herbert Hoover w 1932, gdy za jego rządów wybuchł wielki kryzys, Jimmy Carter w 1980, gdy przez ponad rok nie udało mu się uwolnić zakładników z ambasady USA w Iranie, w którym do władzy doszli szyiccy fundamentaliści, oraz George H.W. Bush w 1992, gdy niezależny kandydat Ross Perot zdobył bezprecedensowe 19% głosów. Żyjemy w arcyciekawych i złożonych czasach, więc wszystko jest możliwe, ale jedno jest pewne – by wygrać, kandydat Demokratów musiałby znacząco odejść od beztroskiej, roszczeniowej postawy Hillary Clinton z 2016.

Autor: Zbigniew Oleśnicki
Twitter: @zolesnicki1389

Dodano w Bez kategorii

POLECAMY